Wyd. Nasza Księgarnia 2012 |
Perypetie młodej kobiety, która dostaje spadek po ciotce, odkrywa rodzinne tajemnice, rozlicza się z przeszłością, porządkuje sprawy sercowe swoje i nowych przyjaciół.
Zgadzam się, że każdą tematykę można wałkować na tysiąc i więcej sposobów, można na przykład napisać bajkę o współczesnym kopciuszku, ale zrobić to tak, by w ferworze czytania nikt nie pomyślał "ale to już było", tylko "jakie to fajne". W przypadku "...kolejnej historii miłosnej" Bulicz - Kasprzak nie bawiłam się dobrze, a dominującym odczuciem była narastająca irytacja, przeważnie za sprawą postaci wiodącej.
Najciekawsze wydały mi się wątki z przeszłości (wojenne dzieje Wandy, historia rodziny Klausa, młodzieńcze lata Joanny) i to one bronią całości książki, która jednak do moich ulubionych, czy miło wspominanych należeć nie będzie.
Uwaga, będę się czepiać.
- Główna bohaterka, Joanna Poraj, wykładowczyni literatury angielskiej, wcale nie przypadła mi do gustu. Sytuacji z jej udziałem, które mnie irytowały, było sporo, szkoda mi czasu na przytaczanie, podam tylko jeden, moim zdaniem wyrazisty, przykład.
Otóż Asia wydawała się osobą śmiałą, odważną, bezpośrednią - co się dziwić, gdy już po jednym, choć intensywnym, spotkaniu zamieszkała z nowo poznanym mężczyzną. Buntowniczka, samodzielna, niezależna i zaradna - o tym świadczą fakty z jej życia z czasów licealnych i studenckich. Taki jej obraz nie zgadza mi się z jej zachowaniem. Owszem, zapytana "co słychać" przez dawną znajomą, potrafiła odpalić "Przecież to cię i tak naprawdę nie obchodzi, a ja cię nawet nie pamiętam" (cytuję w przybliżeniu), ale nie umiała wyzwolić się spod skrzydeł natrętnej pani Lucynki i jej dyktatury z obiadami włącznie - w skrytości nazywała potrawy sąsiadki pomyjami, ale grzecznie do niej chodziła, dawała się naciągnąć na kupowanie ciastek, generalnie była nieasertywna.
I pomysły miała przednie - wielką starodawną szafę, do bagażnika osobowego auta chciała ładować... chyba, że to miał być żart, a ja nie załapałam...
- O jednej z postaci - Dorocie - wiadomo, że skończyła studia ekonomiczne, kurs fryzjerstwa, zajmuje się dekoratorstwem wnętrz, zna się na szyciu, remontach... i uczy techniki w gimnazjum. Nie doczytałam chyba, że odpowiedni dyplom ku temu też posiada...
- Numer z wylanym winem na spodnie znajomego, które trzeba natychmiast posypać solą i zaprać, a tu w drzwiach ukochany... - oklepany totalnie.
- Za mało kota! Wstawki narracyjne prowadzone z punktu widzenia zwierzęcia to zabieg ciekawy, ubarwiający powieść, ale prowadzony niezbyt konsekwentnie, mógłby ten kot częściej "zabierać głos" i komentować zdarzenia. Nie ukrywam, że kot w tytule działa na mnie jak lep na muchy, jednak z tej kociej opowieści nie jestem zbyt rada.
- Skoro już o tytule mowa: myślałam, że przekornie rzecz biorąc, to nie będzie kolejna historia miłosna, że to taka "zmyłka". Niestety, tytuł jest szczery, a nie przekorny.
- Dziwi mnie używanie zdrobniałej formy imienia autorki. Owszem, Kasia brzmi sympatycznie, ale nieformalnie, nawet infantylnie, czy czytelnik ma myśleć, że te powieść napisała nastoletnia dziewczynka, czy co... ( choć na "Spalonej róży" nastoletniej autorki właśnie widniało Anna Walczak, nie Ania). Jakoś nie widziałam książek z napisem na okładce "Kasia Grochola" czy "Gosia Gutowska Adamczyk", a przez stosowanie pełnych form imion te panie na sympatyczności nie tracą.
Nie wnikam już, z jakiej to przyczyny, na okładce widnieje "Kasia" zamiast "Katarzyny" - w każdym razie mi to jakoś nie pasuje.
W przygotowaniu ponoć "Nalewka zapomnienia"Bulicz - Kasprzak jednakże ja już bez niej zapomnę o twórczości tej autorki. Po takiej lekturze mam ochotę wrócić na "wyższą półkę" lub już sprawdzone ścieżki Są czytadła fajne, znośne i nieznośne - wolę te pierwsze, a "Nie licząc kota..." do nich nie należy.
Otóż Asia wydawała się osobą śmiałą, odważną, bezpośrednią - co się dziwić, gdy już po jednym, choć intensywnym, spotkaniu zamieszkała z nowo poznanym mężczyzną. Buntowniczka, samodzielna, niezależna i zaradna - o tym świadczą fakty z jej życia z czasów licealnych i studenckich. Taki jej obraz nie zgadza mi się z jej zachowaniem. Owszem, zapytana "co słychać" przez dawną znajomą, potrafiła odpalić "Przecież to cię i tak naprawdę nie obchodzi, a ja cię nawet nie pamiętam" (cytuję w przybliżeniu), ale nie umiała wyzwolić się spod skrzydeł natrętnej pani Lucynki i jej dyktatury z obiadami włącznie - w skrytości nazywała potrawy sąsiadki pomyjami, ale grzecznie do niej chodziła, dawała się naciągnąć na kupowanie ciastek, generalnie była nieasertywna.
I pomysły miała przednie - wielką starodawną szafę, do bagażnika osobowego auta chciała ładować... chyba, że to miał być żart, a ja nie załapałam...
- O jednej z postaci - Dorocie - wiadomo, że skończyła studia ekonomiczne, kurs fryzjerstwa, zajmuje się dekoratorstwem wnętrz, zna się na szyciu, remontach... i uczy techniki w gimnazjum. Nie doczytałam chyba, że odpowiedni dyplom ku temu też posiada...
- Numer z wylanym winem na spodnie znajomego, które trzeba natychmiast posypać solą i zaprać, a tu w drzwiach ukochany... - oklepany totalnie.
- Za mało kota! Wstawki narracyjne prowadzone z punktu widzenia zwierzęcia to zabieg ciekawy, ubarwiający powieść, ale prowadzony niezbyt konsekwentnie, mógłby ten kot częściej "zabierać głos" i komentować zdarzenia. Nie ukrywam, że kot w tytule działa na mnie jak lep na muchy, jednak z tej kociej opowieści nie jestem zbyt rada.
- Skoro już o tytule mowa: myślałam, że przekornie rzecz biorąc, to nie będzie kolejna historia miłosna, że to taka "zmyłka". Niestety, tytuł jest szczery, a nie przekorny.
- Dziwi mnie używanie zdrobniałej formy imienia autorki. Owszem, Kasia brzmi sympatycznie, ale nieformalnie, nawet infantylnie, czy czytelnik ma myśleć, że te powieść napisała nastoletnia dziewczynka, czy co... ( choć na "Spalonej róży" nastoletniej autorki właśnie widniało Anna Walczak, nie Ania). Jakoś nie widziałam książek z napisem na okładce "Kasia Grochola" czy "Gosia Gutowska Adamczyk", a przez stosowanie pełnych form imion te panie na sympatyczności nie tracą.
Nie wnikam już, z jakiej to przyczyny, na okładce widnieje "Kasia" zamiast "Katarzyny" - w każdym razie mi to jakoś nie pasuje.
W przygotowaniu ponoć "Nalewka zapomnienia"Bulicz - Kasprzak jednakże ja już bez niej zapomnę o twórczości tej autorki. Po takiej lekturze mam ochotę wrócić na "wyższą półkę" lub już sprawdzone ścieżki Są czytadła fajne, znośne i nieznośne - wolę te pierwsze, a "Nie licząc kota..." do nich nie należy.
Mi się ten temat już trochę znudził, i chociaż z reguły daję szanse polskim autorom, to tym razem sobie odpuszczę ;)
OdpowiedzUsuńWszystkim szansy dać nie można, za dużo ich ostatnio.
UsuńCzytałam, ale była strasznie monotonna:)
OdpowiedzUsuńMasz rację z tą monotonią, niby szybko się czyta, a tak jakoś jednostajnie.
UsuńMiałam przyjemność czytać:)
OdpowiedzUsuńDla mnie była to średnia przyjemność, ale zależy jak się trafi ;-)
UsuńO, a propos oklepanych tematów, ale fajnie-się-czytających, to Szkoła gotowania pod amorem, którą to wiesz, dostałam za pół roku ;)Naprawdę, baaardzo przyjemnie się czytało, literki same biegły sobie, akurat oddech po ciężkiej lekturze, albo trudnych życiowych momentach tych w realku.
OdpowiedzUsuńCo do "zezwierzęcenia" narratora, to raz miałam przyjemność spróbować jak to ciastko smakuje - Sumińska - świat według psa - może być, ale ja nie jestem wielką fanką eksperymentów literackich. Co do Kasi, to jakbym miała wybrać za darmo pozycję z jakiegoś stosiku, na pewno już od razu odrzuciłabym wszystkie Kasie, Basie i inne niunie przy nazwisku. Brrrrrrrrrrrrrrrrr
Toć ja lubię czytadła, i nawet oklepane tematy jak fajnie podane zniosę, ale nad "Nie licząc..." przekładałam uszami...
UsuńSumińskiej nie czytałam nic.
Eksperymenty literackie chętnie poznaję.
Z tym imieniem to naprawdę zagwozdka, czemu tak.
Infantylność, kochana, infantylność
UsuńNie znam Kasi :-) Bulicz - Kasprzak, ale na kota w tytule i ja dałabym się złapać. Szkoda, że kota mało, bo mimo mankamentów poczytałabym tę książkę Kasi. U Pilcha w "Bezpowrotnie utraconej leworęczności" też kota było mało, ale za to jaki to był kot?! Z Francji, pachnący Chanelem No 5. Takiego kota pamięta się wieki.
OdpowiedzUsuńA propos formy imienia: historia kultury zna przypadki, kiedy używano imienia w nieformalnej wersji, ale nie były to zdrobnienia. Była to m.in Hanka Ordonówna, Anka Kowalska - ta od "Pestki", może to taki trend w tamtych czasach był. Ale zdrobnienia rzeczywiście kiepsko brzmią. :-)
Powiem tak, jak będziesz mieć ochotę na coś lekkiego, to sobie przeczytaj, bo to, że ja kręciłam nosem, to nie jest "wyrok", może akurat miałam taki "czepialski" etap i za dużo lekkich lektur w krótkim czasie.
UsuńKota za mało dla mnie tam było, ale był, snuł swoje przemyślenia kocie, miała nawet pewną misję, a co za rasa! To nie żaden dachowiec, ani pers, ani nawet nie rosyjski!
;-)
Nieformalna wersja imienia - na estradzie, owszem- Hanka Ordonówna, Tola Mankiewiczówna, Hanka Bielicka - to nawet fajnie brzmi, z pazurem, czy po prostu dobrze brzmi z nazwiskiem. Anka Kowalska- pewnie tak mówili i pisali wszędzie, zadziornie brzmi, ale przecież nie na okładce stało...
W tym przypadku się utarło.
Ale w powyższym przypadku - chyba skłaniam się ku tezie Klaudii.