niedziela, 31 sierpnia 2014

Obsesje konkursowe ;-)

Jutro przed nami wielki dzień! Pierwszy dzień w przedszkolu!
Przedszkolaczka już dawno smacznie śpi, a mama, aby ukoić emocje i przedpremierowy stres, gmera w czeluściach internetu i w konkursach udział bierze.

O, na przykład w takim:
http://magazynobsesje.pl/jesienno-obsesyjne-czytanie-z-koobe-pl/



Wydaje mi się, że gra warta świeczki....yyy... książki ;-)

niedziela, 24 sierpnia 2014

"Co się zdarzyło w hotelu Gold" G. Kozera

Okładka książki Co się zdarzyło w hotelu Gold
Już wiem, co się zdarzyło w  hotelu Gold, ale nie jestem pewna, czy zaliczanie tej książki do literatury kryminalnej jest słuszne. Chyba, że pojęcie " współczesny kryminał" rozumiemy bardzo szeroko. Nie bardzo też zgadzam się, że to "historia miłosna" czy "opowieść o miłości", w każdym razie nie taka typowa. Taka chyba uroda współczesnych powieści, że są hybrydami gatunkowymi. Jeśli są zgrabnie skonstruowane, to taki misz-masz wychodzi im tylko na dobre. Osobiście bardzo lubię literaturę tego typu.

"Nic nie jest takie, jakie się początkowo wydaje" - te słowa umieszczone na okładce idealnie wprowadzają czytelnika w tajemniczy klimat, a i pierwsze zdanie ("Tego dnia, kiedy umarła Sylvia Kristel, gwiazda najsłynniejszego  filmu erotycznego świata, Emmanuelle, wdowa po flamandzkim pisarzu Hugonie Clausie, zaprosił mnie do swojego gabinetu profesor Jarecki") niesie w sobie przedsmak i zapowiedź - jakże interesującej- całości. 
Narracja prowadzona jest z punktu widzenia głównego bohatera - Antoniego Topoli, pisarza i doktora uniwersyteckiego, który z ramienia uczelni jedzie na kongres naukowy do Wiednia, by w zastępstwie swego przełożonego odczytać referat. Wyjazd okazał się obfity w emocje i perypetie. W tym - nasz bohater został uwikłany w śledztwo w sprawie śmierci znanego kolekcjonera sztuki  i zaginięcia cennego rysunku. Nic nie jest jednak takie, jak by się mogło wydawać, a  zakończenie  - zupełnie zaskakuje.

Dostrzegłam w powieści  regionalne  "smaczki"  (porcelana z Ćmielowa, Kielce). To szczegóły, które można pominąć, ale mi akurat "wpadły w oko". Najważniejsze jednak są motywy historii sztuki ( malarstwo Gustava Klimta oraz twórczość Egona Schiele - tu przy okazji  funkcja edukacyjna, bo o ile tego pierwszego znam i lubię, to o drugim - dowiedziałam się po raz pierwszy) i tematyka żydowska ( temat kongresu stał się "punktem zaczepnym" do wprowadzenia tych treści), po części też austriacka. Dużo ironii, takiego ironicznego podszycia. Wypunktowując  główne wątki, tematy nie można zapomnieć o ludzkich relacjach, uczuciach, to bohaterów łączy samotność, wyobcowanie.
Co jeszcze... Dodam, że śledztwo komisarza Manfreda Bluma nad domniemaną kradzieżą dzieła sztuki przypominało mi nieco działania Porfirego Pietrowicza. Wiedeński policjant jednak nie był tak dobrym psychologiem.


Z powieści - w moim odczuciu - emannuje spokój, harmonia, mimo tego, iż opisywane wydarzenia do zwykłych i spokojnych nie należą (np. wizyta na planie filmu porno), a choć momentami bywa mało subtelnie, to też to jakoś "gra"  i nie powoduje niesmaku.
W jednej z opinii spotkałam się ze stwierdzeniem, że  powieść jest napisana "drewnianym" językiem.  Nie zgadzam się z tym. Nie każdego cechuje epicka rozlewność,  a i nadmiar ozdobników nieraz bardziej szkodzi niż pomaga. Przynam, ze nieco jeżę się na teksty, w których każdy, ale to każdziutki, rzeczownik okraszony jest przymiotnikiem, czy określeniem. Proza Grzegorza Kozery jest konkretna, oszczędna w słowach, pozbawiona zagmatwanych i długich na pół strony zdań. Przemawia do czytelnika krótką, wyraźną frazą, po żołniersku ;-) Rzecz gustu.


To było moje drugie, a na pewno nie ostatnie, spotkanie z twórczością kieleckiego pisarza. Wyczuwam w niej coś z Pilcha, a to dobry kierunek dla moich czytelniczych wyborów. Tę książkę przeczytałam już jakiś czas temu, ale dopiero teraz zebrałam się do napisania niniejszej notatki, której nie mogło nie być! Nie godzi się wszak pomijać milczeniem tak zacnej lektury.
Wkrótce ukaże się wznowienie "Białego Kafki", a nowa powieść Pana Grzegorza  - w przygotowaniu. Jest zatem na co czekać.

wtorek, 19 sierpnia 2014

"Zagubione niebo" K. Grochola

Ci, którzy dyskredytują twórczość Katarzyny Grocholi, chyba zatrzymali się dawno temu na etapie "Nigdy w życiu" i "A nie mówiłam", zapewne widząc je też przez pryzmat filmowych adaptacji z Danutą Stenką/Grażyną Wolszczak w roli Judyty.  Wspomniane powieści mogą się podobać lub nie, rzecz gustu, ale chyba trudno znaleźć kogoś, kto o nich nie słyszał.  Autorka stała się symbolem współczesnej literatury kobiecej, to ona zapoczątkowała pewien nurt powieści obyczajowej, a przede wszystkim zdobyła  serca wielu czytelniczek. Nie zarzuca nas co chwilę kolejnymi tomami, ale każda nowa książka to niemal święto dla sympatyków jej twórczości.
Osobiście za jej prozą nie szaleję, ale sięgam po nią chętnie.
Okładka książki Zagubione niebo"Zagubione niebo" to zbiór kilkunastu opowiadań, wcześniej drukowanych na przestrzeni kilku lat w prasie, czasem takich "zagubionych", warto więc było je opublikować w formie książkowej. 
O czym są? O miłości. O życiu. O skomplikowanych relacjach.O związkach i samotności. O uczuciach zagubionych i odnajdywanych.
Teksty (w liczbie 15) są różnorodne, lepsze i słabsze. Jedne z nich to takie typowe opowiadania z kobiecego czasopisma, inne - prawdziwe perełki.
Przykładowe tytuły: "Scarlett O'Hara z Pilawki Górnej", "Powrót taty", "Feralna trzynastka", "Pomyłka o wschodzie słońca", "Kamień szczęścia","Niebo pode mną", "On jeszcze nie wie, że mnie kocha", "Koniec lata", "Zdążyć przed pierwszą gwiazdką", "Cienista dolina".
 Każdy w nich znajdzie coś dla siebie, motyw gór, pocieszenie, przykład, wzruszającą historię, sytuację z życia wziętą,  studium psychologiczne. Grochola porusza trudne problemy, zgrabnie i mądrze je przedstawia. Z klasą. Nie sądziłam, że aż tak mi się spodoba ten tomik. Szczególnie urzekło mnie opowiadanie "Niebo pode mną", które skojarzyło mi się z prozą... Doris Lessing, a "Zdążyć przed pierwszą gwiazdką" miło mnie zaskoczyło finałem.

Więcej dobrych słów o tej książce, tym razem nie mojego pióra ;-) znajdziecie tutaj:

niedziela, 17 sierpnia 2014

"Nędzole" Z. Masternak

(Zysk i S-ka, Poznań 2014)
Cyganka wróży z ręki przyszłość, a czytelnik odczyta wiele z okładki najnowszej powieści Zbigniewa Masternaka, czwartej części autobiograficznego cyklu "Księstwo".
O samym autorze, pochodzącym z Piórkowa k. Opatowa, wspomnę tylko, że to najlepszy uczeń w historii szkoły w Baćkowicach i mistrz Polski w piłce błotnej. 
Obszerny biogram  znajduje się na stronie: http://zbyszek-masternak.liternet.pl/
Masternak  może wydawać się  bufonem (vide: wywiad), ale byłam kiedyś na jego spotkaniu autorskim  i takiego wrażenia nie odniosłam.
Wracając do okładki...
 Nagłówek głosi: "Nareszcie prawdziwa powieść o polskiej emigracji zarobkowej!"  - tu mamy wskazaną tematykę  oraz ważną cechę. 
Rzeczywiście, jest to powieść prawdziwa, realna, szczera, oparta na wątkach autobiograficznych. 
Przy okazji nasuwają się na myśl "Szczuropolacy" Redlińskiego, więc nie wiem, czy to słówko "nareszcie"  tak do końca jest słuszne.
 Potrójne odniesienie do Francji (  przestrzeń akcji w powieści):
 - kolorystyka liter nawiązuje do francuskiej flagi;
 - tytuł odnosi się do wiekopomnego dzieła W. Hugo, które występuje również w treści powieści       
jako książka, na której bohater ćwiczy swój francuski, to też ironiczne określenie tyrających zagranicą Polaków;
- wizerunek słynnej wieży Eiffla ( symbol Paryża i całego kraju) w połączeniu ze świętokrzyskim scyzorykiem ( wskazuje na polsko-francuską sytuację w powieści);

 "Nędzole" opowiadają o młodym mężczyźnie i jego żonie Renacie, który przebywając we Francji podejmują się różnych prac (m.in. w garbarni skór,  w barze, w domu opieki), w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca i godziwego zarobku przemierzają kraj, napotykają różnorodnych ludzi, umacniają swój związek. 
Proza Masternaka jest niezwykle "filmowa" - w dużej mierze składa się z dialogów i obrazów. Jej atutem jest szczerość, prostota, "swojskość". To powieść oparta na faktach z życia autora, realistyczna, życiowa, prawdziwa, bez różu i pudru,  ubarwiają ją opisy surrealistycznych snów Reni.
Do sytuacji Polaków, którzy pojechali za chlebem na zachód, odnoszą się też symbolicznie "Księgi Narodu i Pielgrzymstwa  Polskiego" A. Mickiewicza, występujące również w fabule.
Bohater "Nędzoli"  to taki "typ niepokorny", nieco cyniczny, ironiczny,  egoistyczny, nie zawsze uczciwy, nie idealny. Zdarza mu się łamać przepisy, ukraść. Daje sobie radę. Kiedy trzeba - znika,ucieka, a kiedy trzeba - daje w pysk. Z Bardzo się troszczy o żonę, ich  uczucie to ważna wartość w tej powieści.
Styl Masternaka może irytować, ma w sobie jednak "coś",  coś znajomego, swojskiego, co sprawia, że  jego czytanie staje się przyjemne.  Trochę pachnie tu Gombrowiczem, a to już mi się podoba. Trochę to powieść "sowizdrzalska", a także " powieść-drogi".  W ogóle  Masternak tworząc swoje powieści zgrabnie operuje tym, co oferuje pisarski warsztat. Może jego teksty wybitne nie są, ale charakterystyczne na pewno. Nie czytam ich tylko ze względu na "lokalny patriotyzm" (  tak szerzej pojęty), po prostu mi "podchodzą".
Niebawem zabieram się za "Scyzoryka", bo nie pamiętam, czy czytałam.




środa, 13 sierpnia 2014

Miłość i śmierć Baczyńskiego

"A otóż i macie wszystko.
Byłem jak lipy szelest,
na imię mi było Krzysztof,
i jeszcze ciało - to tak niewiele.
(...)

( fragm. wiersza "Rodzicom" K. K. Baczyński)

Niedawno ukazała się fabularna opowieść biograficzna o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim "Ty jesteś imię moje" pióra Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak. Ta podobno fenomenalna powieść cieszy się ostatnio dużą popularnością. Jeśli poprzez beletrystyczną formę więcej osób zainteresuje się postacią poety i jego  twórczością, to znakomicie. Nie można przecież pozwolić, by niezwykła, przejmująca do szpiku kości poezja Baczyńskiego poszła w zapomnienie, jak też trzeba ocalić pamięć o pokoleniu Kolumbów, wśród których było tak wiele diamentów, niestety , straconych bezpowrotnie.
Obrazek Miłość i śmierć Krzysztofa KamilaWarto jednak sięgać do rozmaitych źródeł biograficznych. Chciałam przedstawić, przypomnieć książkę  "Miłość i śmierć Krzysztofa Kamila" autorstwa Wiesława Budzyńskiego. Nakładem Wydawnictwa M ukazało się w 2014 roku jej wydanie V uzupełnione.

To nie jest taka  typowa biografia, w której po kolei poznajmy cały życiorys jej bohatera. Budzyński skupia się nie tylko na sylwetce poety, ale krążąc wokół niej poświęca uwagę też jego żonie, rodzicom, teściom, sąsiadom, mieszkańcom domów, w których mieszkali Baczyńscy, ekshumacjom grobów,  figurce Matki Boskiej  podarowanej w prezencie ślubnym, powojennym losom kolegów (głównie dowódcy  bat. "Zośki"-Deczkowskiego), staraniom o wydanie dzieł, a także wspomina o zmarnowanych funduszach z honorariów, za które miały być przyznawane stypendia. Zbiera różne relacje, zapisuje wypowiedzi (ale nie jest to dosłowny zapis rozmów), przedstawia różne tropy i poboczne wątki, konfrontuje ze sobą nieraz sprzeczne informacje.
Przedstawia dwie wersje śmierci Krzysztofa - według jednej zginął na wieży ratuszowej, według drugiej - w Pałacu Blanka. Przy tym mamy zapis badania tej sprawy,  naukowe "śledztwo", odrzucanie błędnych tropów, weryfikacja, dochodzenie  małymi krokami do prawdy. Oto jak sam autor mówi o swojej roli:
"Na pototalitarnym klepisku biograf staje się detektywem; nie tylko "opisywaczem cudzego życia", ale geologiem grzebiącym w popiołach i ludzkiej pamięci" (s. 12)

Budzyński -  specjalista od  K.K. Baczyńskiego i B. Schulza - okazał się znakomitym detektywem i publicystą, niezwykle dociekliwym i skrupulatnym biografem. Jego książka  to efekt fascynacji legendą poety, ponad trzydziestoletniej wędrówki jego śladami,  mrówczej pracy, ale też wielkiej pasji.
Wznawianie publikacji nie wiąże się tylko z dodrukiem wyczerpanego nakładu, ale z zaktualizowaniem danych, uzupełnieniem o nowe treści, często dopiero teraz odnajdywane są dokumenty, rękopisy, albo po prostu nie mogły być zamieszczone z powodu cenzury. Tragiczny los młodego Baczyńskiego wzrusza, potęgują to jeszcze fotografie z lat dziecinnych, wspomnienia o nim. Wiele umieszczono tu kwestii, o których milczą krótkie biogramy i notatki w podręcznikach literatury. Nie jest to jednak zbiór ciekawostek i anegdot, a już na pewno nie źródło  sensacji. To próba nakreślenia w miarę wszechstronnego portretu Krzysztofa Kamila oraz tła, w jakim przyszło mu egzystować. Biografia ta liczy 20 rozdziałów, jest ilustrowana zdjęciami i opatrzona obszernymi przypisami, spisem ilustracji oraz notami.

Podczas lektury nie mogłam się pozbyć myśli, jak bardzo autor "Elegii o chłopcu polskim" przypomina mi Juliusza Słowackiego i nie chodzi o porównanie w zakresie twórczości, czy pokrewieństwo dusz, ale o podobieństwo relacji z matką. Stefania Baczyńska, moim zdaniem, ma dużo z Salomei (zaborczość wobec syna, nadopiekuńczość, egoizm).  Kolejna myśl - to taka, że przykład  Baczyńskiego i jego żony to argument potwierdzający poglądy Stanisława Likiernika, że Powstanie Warszawskie było tragedią, katastrofą, wydarzeniem o druzgocących skutkach. Ktoś się porwał z motyką na słońce, w wyniku czego przelano na darmo( ? tu pojawia się pytanie o sens, o zwycięstwo moralne) morze krwi i tyle poniesiono ofiar, strat. Zginęli wybitni, wyjątkowo utalentowani ludzie. Nie o wielkość talentu jednak chodzi, ale w ogóle o tyle ludzkich istnień... I nikt nie wyjmie nam z oczu bolesnego szkła, gdy myślimy o tamtych dniach.

Wiele podanych faktów i zasygnalizowanych kwestii znacznie wzbogaciło moją wiedzę o Baczyńskim, jego postawie jako poety i żołnierza oraz o okolicznościach, w jakich  żył i zginął. Skrupulatność, dbałość o wiarygodność,  długoletnia,  mrówcza  praca Budzyńskiego wywołują podziw.  Treść zaciekawia i nieraz prowadzi do wzruszeń.
"Miłość i śmierć Krzysztofa Kamila" to wartościowa i jedyna w swoim rodzaju biografia, z którą warto się zapoznać. Polecam zarówno tym, którzy poezją Baczyńskiego są zafascynowani, jak też tym, którzy niewiele wiedzą na jego temat bądź chcą nieco odbrązowić legendę i poszerzyć wiadomości z podręcznika literatury.





sobota, 9 sierpnia 2014

"Made in Poland", czyli Powstanie Warszawskie okiem jego uczestnika

Emil Marat,  Michał Wójcik
"Made in Poland. Opowiada jeden z ostatnich żołnierzy Kedywu Stanisław Likiernik"

Wielka Litera 2014

Trudno o lepszy czas na lekturę tej książki niż początek sierpnia, kiedy to przypada rocznica Powstania Warszawskiego- wydarzenia wyjątkowego i niezwykle ważnego w historii naszej Ojczyzny, okupionego mnóstwem ofiar, kontrowersyjnego w ocenie.
Dyskusje i spory o słuszność wybuchu powstania nadal się toczą, ale moim zdaniem  możemy sobie je wsadzić w kieszeń. To fakt historyczny, którego żadne analizy i opinie nie zmienią, i niezależnie od  sądów współczesnych osób,  jesteśmy winni cześć i pamięć tym, którzy wówczas walczyli o wolność i niepodległość, tym, którzy zginęli (żołnierzom i cywilom). I jeżeli ktoś ma w pełni prawo osądzać tamte wydarzenia, to tylko ten, kto był ich świadkiem i uczestnikiem. Już niewielu ich pozostało. Jednym z nich jest
Stanisław Likiernik ( ur. 1923), żołnierz Kedywu, uczestnik akcji sabotażowych i walk powstańczych, jeden z pierwowzorów postaci Skiernika - "Kolumba"/"Machabeusza" w powieści "Kolumbowie. Rocznik 20" Romana Bratnego, autor wspomnień "Diabelne szczęście czy palec Boży?"

"Made in Poland" to wywiad-rzeka opracowany przez dziennikarzy/historyków Emila Marat i Michała Wójcika.  Panowie zadbali, aby czytelnik, który nie siedzi po uszy w tematyce historycznej, podczas lektury tej publikacji nie czuł się jak na tureckim kazaniu - rozmowa opatrzona została niezbędnymi przypisami, wyjaśnieniami, cytatami, notkami informacyjnymi, a także podano obszerną bibliografię.
Wywiad obejmuje nie tylko okres II wojny światowej, ale też dzieciństwo oraz powojenny czas spędzony we Francji  -  cały życiorys bohatera. Skupia się nie tylko na powstaniu, ale porusza również inne tematy m.in.  "roboty" dywersantów, wykonywanie wyroków  podziemnego sądu, brawurowe akcje, powojenną działalność "Kolumba"-Krzysztofa Sobieszczańskiego, wątek żydowski, współczesne inscenizacje- rekonstrukcje historyczne.
Stanisław Likiernik, co tu dużo mówić, ma już swój wiek, ale "duchowo" się nie zestarzał. Jego opowieści robią wrażenie, to nie to samo co garść faktów z podręcznika historii. To relacja uczestnika, świadka, a przy tym człowieka, który ma wiedzę, doświadczenie i swoje poglądy. W rozmowie z Maratem i Wójcikiem "Stach" nie traci rezonu,  niekiedy żartuje, daje się czasem sprowokować, rzuca ciętą ripostą. Gotowy do polemiki. Stara się jak najwięcej wydobyć z pamięci:
 "Pytacie mnie o takie szczegóły, a ja jestem stary, , nie pamiętam. pamiętam niektóre wydarzenia, ale nie pamiętam już tych szczegółów. To trochę tak, jak.. Kiedyś , kilkanaście lat temu, byłem na nartach w Alpach, dość wysoko, dwa tysiące metrów w Val d'Isere.  Było słonce, piękna pogoda, ale w dolinie były chmury i spod tej pierzyny wyłaziły szczyty. I te białe szczyty to tak, jak u mnie pamięć o wydarzeniach z wojny: jeden biały szczyt to akcja na "Panienkę", drugi - akcja na Durrfelda, trzeci - powstanie jak mnie ranili i tak dalej... A co się działo w międzyczasie, tego już nie wiem. Bardzo dużo zostało w dolinie, pod chmurami w cieniu niepamięci. Staram się przedzierać z całych sił." ( s. 98-99).

Jasno i otwarcie wyraża swoje zdanie. Nie kryje krytycznego stanowiska wobec powstania, uważa je za klęskę,  ogromną tragedię. Trudno się dziwić komuś, kto był w centrum wydarzeń, znał realia,  w ciągu jednego dnia dowiedział się o śmierci bodajże 11 (o ile dobrze zapamiętałam) bliskich znajomych, kto widział na własne oczy to, co się wówczas na ulicach Warszawy działo ( a nie o wszystkim też opowiada, po prostu nie chce, bo to było zbyt straszne).
Jego stanowisko najlepiej oddadzą wybrane fragmenty:
  "Nóż mi się w kieszeni otwiera,  jak słyszę o pięknie moralnym w kontekście powstania. Co jest pięknego w rozrzuconych na balkonach ludzkich szczątkach, ofiarach eksplozji na Kilińskiego? Czy autorzy widzieli te flaki, te strzępy ludzkie, te obcięte nogi, jakieś płaty włosów sklejone posoką, rozrzucone ba kilkaset metrów? Widzieli?! To nie jest piękne!" (s. 213)
[Chodzi o autorów przywołanego przez Marata/Wójcika artykułu z "Tygodnika  Powszechnego" 1945 nr 19, w którym mowa o pięknie moralnym Warszawy 1944]
"(...) można mieć rozmaite opinie o powstaniu, ale to, że to była tragedia , jest pewne i oczywiste. Bo jeśli jest inaczej, to nie rozumiem słowa tragedia. Dwieście tysięcy zabitych, miasto zniszczone i tak dalej - to nie jest tragedia? No to w takim razie co jest tragedią? Dla mnie ktoś, kto neguje i zaprzecza temu, że powstanie było tragedią i katastrofą, to zupełny osioł." (s. 217)

 Jest ewidentnie rozczarowany  decyzjami dowódców:
 " - Czuje się pan oszukany przez własne dowództwo?
- Nie tyle oszukany, ile po prostu rozczarowany ich bezmyślnością... popełnili masę błędów, a myśmy za te błędy zapłacili. My, nie oni!" ! (s. 224)
Nie podziela  tezy, że  powstanie było konieczne ze względów  psychicznych i moralnych, że dało olbrzymi zysk natury moralnej, wartości moralne dla przyszłych pokoleń [A. Gołubiew, Myśli o powstaniu warszawskim," Tygodnik Powszechny" 1946 nr 31].
 Oznajmia:
"Niedobrze mi się robi od takiego myślenia. Jakie wartości wychowawcze ma totalna klęska? Jakie ma pozytywne działanie przez wiele wieków? Chyba to, że już nigdy kretyni nie będą wiedli dzieciaków na barykady" ( s. 213)
Nie neguje jednak sensu powstania w ogóle, miałoby ono szanse na powodzenie, ale albo decyzje były zbyt pochopne, albo coś "nie zagrało":
" Swoją drogą, gdyby posłuchali rad Iranka - Osmeckiego i rozpoczęli powstanie osiem dni później - mógłby być sukces. Ale go nie słuchali. A "Montera" tak. ( s. 213)
"Nie jestem wrogiem powstania bez zrozumienia racji drugiej strony. Bardzo bym chciał, żeby to nasze powstanie  do czegoś służyło, bo straciłem tam większość przyjaciół, to była tragedia dla wszystkich, dla tysięcy polskich rodzin." (s. 218)
 Wskazuje na niedostatek broni, mówi o chłopcach idących z gołymi rękami do walki:
 "Nie potrafię dokładnie powiedzieć, co by było, gdyby było inaczej, gdyby powstanie nie wybuchło. Nikt nie potrafi. Ale ja widziałem atakowanie budynków uzbrojonych w ciężkie karabiny maszynowe przez dzieciaki z trzema czy pięcioma rewolwerami. Sam spotkałem 1 sierpnia gdzieś po drodze moich kolegów ze szkoły, zupełnie bez broni. Pytam, gdzie ty idziesz, jeden z drugim?No idziemy tam i tam... A ty masz broń? Nie... No i poszedł taki na wojnę bez broni. Tak jak w tej znanej piosence:
Obok Orła znak Pogoni

Poszli nasi w bój bez broni.
Hu!Ha! Krew gra, duch gra, hu, ha!"
(s. 219)


Likiernik szczerze opowiada o tym, co widział, słyszał, o ludziach, z którymi miał do czynienia, rodzinie, przyjaciołach, współuczestnikach żołnierskich czasów,  daje swoje świadectwo "pokolenia Kolumbów". Polemizuje z tezami, argumentuje swoje racje. Szczególnie nie zgadza się z  książką H. Rybickiej o Kedywie oraz z "Obłędem '44" P. Zychowicza, jego intencją jest sprostowanie pewnych kwestii.
Intrygujący wydawać się może tytuł publikacji, dlaczego i skąd to "Made in Poland"? Autorzy wyjaśniają, że gdy zastanawiali się, jak nazwać wspomnienia, Likiernik upierał się, by podkreślić, iż te pierwsze dwadzieścia trzy lata życia w Polsce, atmosfera domu i Kedywu, ukształtowały go na zawsze.

Dla mnie była to fascynująca literatura, tym bardziej, że nieczęsto sięgam po tematykę historyczną, czyniąc wyjątki dla nielicznych książek. Warto się zapoznać z "Made in Poland", bo jakby nie było, to wspomnienia jednego z ostatnich żołnierzy Kedywu, a nie analizy i dyskusje historyków.

piątek, 8 sierpnia 2014

"Kupa kultury" L. Bugajski

http://www.polscyautorzy.pl/index.php/recenzje/596-leszek-bugajski-kupa-kultury-proszynski-i-s-ka 
Kultura, głupcze! 
 Irytuje mnie tytuł tego programu,  ale tym razem się nim posłużę, by zaprosić do przeczytania mojej recenzji zbioru esejów Leszka Bugajskiego o kulturze współczesnej i czterech jeźdźcach apokalipsy.
Rekomendacja  Janusza Głowackiego na okładce, tematyka i   "prowokacyjny" tytuł skutecznie przekonały mnie do sięgnięcia po tę książkę.
Interesująca lektura, choć niekoniecznie w warunkach upalno-urlopowych.

Czytajmy polskich autorów, nie tylko beletrystykę.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Malowniczo!


Na nasz wakacyjny ( co prawda krótki, ale jak się okazało - bardzo udany!) wyjazd do Rabki chciałam zabrać książkę lekką ( nie w twardej oprawie ;-) i przyjemną, jakąś powieść obyczajową, coś z tzw. "literatury kobiecej". Miałam mały dylemat, ale w końcu padło na... "Malownicze. Wymarzony dom" Magdaleny Kordel,  przesympatycznej autorki, która "za górami, za lasami..." bloguje i wydaje zbiory opowiadań z czytelnikami.  
Moja znajomość twórczości tejże osoby wypada blado. Dawno temu czytałam "48 tygodni", pamiętam kwiatek na okładce i to, że coś mi tam nie grało. Z pewnością tamta powieść to nie było "mistrzostwo świata", ale.... kto pisze, nie błądzi. Zamierzałam sięgnąć jeszcze po coś pióra tej autorki, stąd niedawny zakup i ten wybór.
Co prawda w trakcie pobytu niewiele udało mi się poczytać, ale za to w drodze powrotnej, gdy Elwi spała snem sprawiedliwego, czy raczej wywściekanego i padniętego, porządnie "zaatakowałam" lekturę i już na  niedzielny, późny wieczór zostało mi zaledwie kilkanaście stron. 

Madeleine, czyli Magda w dość nietypowych okolicznościach kupiła kota w worku, a właściwie dom w worku, gdzieś tam w górach. Wyprawa do Malowniczego, bo tam była zlokalizowana zakupiona pod wpływem impulsu nieruchomość, okazała się kluczową w życiu bohaterki. Dom bowiem jakby na nią czekał, choć zaniedbany i pusty, to wspaniały, pełen ciepła i emocji zgromadzonych między starymi ścianami.  Pobyt Magdy zapowiada się na dłużej, oprócz uregulowania swoich spraw i zagospodarowania nowego lokum ma przyjąć pod swe skrzydła swoją rodzoną  siostrę "marnotrawną", która wdała się w złe towarzystwo. Zanim jednak Kaśka do niej dotarła, los postawił na jej drodze całą ferajnę nietuzinkowych postaci:
- Łucję, która swym fotograficznym plenerem przeniosła zaspaną Madzię do XIX wieku,
- Marcysię, kilkuletnią dziewuszkę, która przylgnęła do niej szukając tego, czego nie zaznała w patologicznym domu oraz jej  starszą siostrę Anię;
- Julię, świeżo upieczoną maturzystkę o  agrestowych oczach, która przybyła do Malowniczego, by poznać tajemnicę przeszłości swego ojca Kacpra;
- sąsiadkę Krysię, wypiekającą rogaliki- kłopotki i znającą odpowiedzi na juline pytania;
- panią Leontynę ze sklepiku ze starociami, zakrawającą na czarownicę;
- Marysię (córkę Majki z pensjonatu "Uroczysko"), która swą charyzmą poruszyłaby świat w posadach, a póki co zajmuje się zrekonstruowaniem na podstawie zdjęć ze starego albumu  saloniku pani Janeczki i komenderuje remontem w domu Magdy;
- Jazzmana, majstra tegoż remontu z przejściowymi kłopotami mieszkaniowymi;
- zjawiskowego pana Miecia, rodem z ławeczki w Wilkowyjach ;-D
- proboszcza, niekiedy incognito;
- Pięknego Romana, który w słusznej sprawie narobił jednak bigosu;
- wreszcie Michała na rączym motocyklu, który wraz z bratem bohaterki nie tylko na odsiecz przybył...

Działo się, oj działo... Było i śmiesznie, i smutno, i poważnie, i wesoło, wzruszająco i zabawnie. Po prostu malowniczo! Wyczułam klimat trochę" jeżycjadowy", trochę "szwajowy", trochę "aniozielonowzgórzowy". Dużo wątków: sytuacja dzieci (Marcysi i Ani), tajemnica z przeszłości (zagadkowe powiązania Julka-Kacper- Krysia - Tymek), rodzinne i uczuciowe sprawy Magdy ( w tym problem z siostrą) sprawia, że czytelnik nie może się nudzić. Nie ma też poczucia wyidealizowania, w sielskiej scenerii też zdarzają się tragedie i dramatyczne sytuacje. Powieść mimo poruszania poważnych tematów zachowuje ciepły i optymistyczny klimat, ma w sobie dużo humoru i pogody.

Nie mam pojęcia, gdzie leży pies pogrzebany, bo choć wszystko było "comme il faut", czytało się przyjemnie, to jednak nie czuję się tą książką zaczarowana, zachwycona czy urzeczona. Trudno się tu do czegokolwiek przyczepić, sama więc nie wiem, co spowodowało moje odczucia, a raczej ich brak.
Z pewnością jest to kawał dobrej prozy obyczajowej i warto uwzględnić fikcyjne Malownicze na swojej czytelniczej mapie. Widocznie u mnie ta powieść nie trafiła na swój wymarzony czas.

"Powrót na Majorkę" A. K. Majewska

wyd. 2014
Kiedy w zeszłym roku żałowałam, że już mam za sobą lekturę zabawnej, odprężającej powieści "Rok na Majorce", nie przypuszczałam, że ukaże się jej kontynuacja, w dodatku z cytatem z mojej wypowiedzi na okładce! Była to więc dla mnie radosna niespodzianka, tym bardziej, że dopiero po jakimś czasie od otrzymania książki zwróciłam uwagę na to, co umieszczono z tyłu. Przyznam, że moje zaskoczenie sięgało zenitu, ale również bardzo się ucieszyłam
Nie pozostało nic innego, jak udać się do cukierni po kawałek makowego ciasta i zasiąść do czytania!

Anna Klara Majewska zdecydowała się opowiedzieć dalsze dzieje Magdaleny Kalińskiej - zwariowanej butoholiczki, projektantki wnętrz, która po życiowych perypetiach pojechała szukać szczęścia na Majorce - założyła tam kawiarnię z makowymi tortami własnego wypieku, nawiązała przyjaźnie i znalazła szanse na szczęśliwy związek. Tym razem  bohaterka zbliżając się do "rubikonu" 40 lat musi zmierzyć się z: buntem dorastającego ekscentrycznego syna, który swym zachowaniem wpędza ją do grobu, zwiększającym się dystansem ze strony zapracowanego Marka, fanaberiami matki i resztą rodzinnych spraw, kłopotami wspólniczki, a nader wszystko z poczuciem utraty swojej atrakcyjności. Lekarstwem na  problemy wydaje się powrót na ukochaną wyspę, gdzie czas biegnie jakby inaczej. Tam jednak też dużo się dzieje i trudno o pełny relaks, ale sama zmiana otoczenia to już coś.

Życie Magdy nadal toczy się na wysokich obrotach, autorka zadbała, by nie było miejsca na nudę. Romanse, podstępy, oszustwo w handlu nieruchomościami, starzy znajomi i nowe twarze, zabawne sytuacje i sprawy na serio, a do tego motyw Chopina  - czytelnikom też nie można pozwolić na ziewanie. Miło było znów spotkać Czeszkę Ivankę w jej odwiecznej kusej kiecce, Zdenka - chorwackiego złotą rączkę, Altosa i jego wiernego psa Wasana, ale i poznać nowe, nietuzinkowe postaci  - jak skomplikowana "Pofastrygowana", czy taka,  jakby to nazwać,"siermiężna" Ewa.
W powieści dużo się dzieje, królują zabawne dialogi i śmieszne sytuacje. Jednak obecna jest też atmosfera nieuchronnego końca przygody z "Amapolą" i zmian w życiu bohaterki.  Zwariowana nieco fabuła  może przyprawiać o zawrót głowy, parsknięcie śmiechem, ale także o irytację. Nie każdemu bowiem może przypadać do gustu taki typ humoru i styl narracji.
Pewne sceny i sytuacje są karykaturalne, przejaskrawione, wydaje się to celowym zabiegiem, czytelnikom ku rozrywce. Tak też w ogóle należy traktować całą powieść, nieco z przymrużeniem oka, z uśmiechem.

Ładnych parę lat wstecz panowała moda, czy nawet był konkurs, na "polską Bridget Jones". To zaowocowało wysypem  tzw. "babskich" powieści, mniej lub bardziej udanych. Sztuką bowiem stworzyć coś nie będące kopią ani parodią, jednocześnie zachowując w pewnym stopniu podobieństwo  i nadając nową jakość. Moim zdaniem, Majewskiej  to się udało znakomicie. Jej książki nie silą się na bycie drugim "Dziennikiem Bridget Jones", ale mają w sobie coś z niego, to właśnie ten kierunek, ten  klimat! Postawiłabym je obok siebie na półce.

Czy druga część jest równie dobra jak pierwsza? Trudno ocenić. Zawsze przecież tamta ma 'fory', bo... była pierwsza - z całym swym zakręceniem, humorem, postaciami.
Czy można "Powrót..." czytać niezależnie od "Roku..."? Może i można, ale po co.... skoro lepiej zafundować sobie od razu dwie porcje przyjemnej rozrywki z Majorką w tle!


Powróciłam na Majorkę dzięki Wydawnictwu Wielka Litera.

Moja lista blogów