K. Sarnowska, Smak życia, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 2010.
Nie pamiętam, czym się kierowałam zapisując się na listę do tej książki w akcji "Włóczykijka". Jeśli intuicją - to mnie tym razem zawiodła. Zwiodła mnie okładka, motyla noga. Tytuł brzmiał kusząco, spodziewałam się feerii kolorów, smaków, zapachów, zmysłowych wrażeń. Nie znalazłam ich. Książka była nudna i całe szczęście, że liczy tylko 160 stron. W notce z tyłu okładki widnieje, że "Autorka chce rozbawić czytelnika zdarzeniami i okolicznościami życiowymi, które stały się udziałem bohaterki powieści." Nie wiem, ale ja się jakoś nie bawiłam. Nic śmiesznego tu nie było.
"Smak życia" pisany jest w pierwszej osobie, oparty jak mniemam na wątkach autobiograficznych. Śledzimy perypetie Kaliny Dąbrowskiej, dojrzałej kobiety debiutującej na rynku wydawniczym. Bohaterka opublikowała bajkę dla dzieci i tomik poezji, ale nie wyszła na tym najlepiej: oszukiwano ją, wydawca pozmieniał jej teksty, zagarnął zyski, autorka nie wypłynęła na szersze wody. Gdy przetłumaczyła powieść, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i założyła wydawnictwo. Przeszłą długą i wyboistą drogę od drukarni przez hurtownie, aż po rozmaite sposoby promocji książki. Nie zachęcano jej, przeciwnie, podkopywano jej wiarę w siebie. Niemniej wytrwale, choć nie bez obaw, brnęła dalej. Co mnie uderzyło, to brak jakiejkolwiek wzmianki o zdobyciu praw do wydania danej książki. Można by pomyśleć, że każdy może coś przetłumaczyć i wydawać na prawo i lewo, nie mam w tej kwestii odpowiednich kompetencji, ale na babski rozum zdaje mi się, że wydawnictwo musi mieć umowę z autorem na tłumaczenie i publikację dzieła.
Skoro już zaczęłam "narzekać", to powiem, co mnie jeszcze irytowało. Mianowicie, nie rozumiem postawy Kaliny. Po co w takim razie wydawała książkę, skoro wstydzi się o niej mówić przyjaciołom, kolegom z pracy? Może to tak głupio, może jest skromna ...ale przecież nie wciska im od razu kupna, a jak inaczej ma wzbudzić zainteresowanie, skoro nie informuje (bądź robi to cicho i niechętnie) o pojawieniu się takiej książki? Nie ona jedna coś wydała, przetłumaczyła, napisała... W księgarniach jest mnóstwo książek i nawet audycja w lokalnej telewizji i wywiad w lokalnej prasie nie sprawi, że po dany tytuł będą kolejki jak za komuny po papier toaletowy i że rozejdzie się jak świeże bułeczki, bo autorka, wróć, tłumaczka bąknie o nim gdzieś przypadkiem.
W pewnym momencie zaczęłam sobie zadawać pytanie, w jakich latach dzieje się akcja, bo trochę mi się pewne rzeczy nie kleiły. Jest internet, mejle, owszem. To, że Kalina nie wiedziała, co to jest PDF to jakoś zrozumiem, bo sama nie wiedziałam, do czasu aż się dowiedziałam, hi hi. Drażniło mnie to, że momentami jakby bohaterka żyła na informacyjnej pustyni. Numery telefonów do hurtowni księgarskich zdobywała od osób trzecich, jakby to były niemal tajne dane, podczas gdy można je znaleźć w sieci, podobnie jak inne kontakty - z prasą, mediami. Pewną wskazówką było to, że bohaterowie poszli do kina na 'Testosteron", zatem rok 2007. Mogę się mylić, ale wtedy już chyba był na tyle rozwinięty marketing w internecie, nie mówię, żeby każda firma miała własną stronę itp. ale podstawowe dane, adresy, telefony powinny być. Oczywiście fikcja literacka ma swoje prawa, być może rzeczywiste wydawnicze boje działy się w latach 90-tych. Niemniej brakowało mi tu prawdopodobieństwa.
Oczekując na tę powieść, przyznaję się, podejrzałam wypowiedzi innych Czytelniczek. Specjalnych zachwytów nie zauważyłam, ale zwróciła moją uwagę wzmianka o Dżinie, z którym rozmawia bohaterka i nieco krzywiłam się na ten element fantastyki, za jaki to uznano. Własna lektura przyniosła jednak sprostowanie mylnego osądu. Bohaterka już w prologu do swojej opowieści wyznaje, że po kądzieli odziedziczyła życiowego pecha. Ten fatalizm "był dla mnie magicznym Dżinem, który w momentach prób wychodził z lampy i stawał górując nade mną - potężny i wszechmocny." (s.6) Nie jest to zatem postać fantastyczna. ale niejako personifikacja wątpliwości, rozterek, obaw bohaterki, jakby jej głos wewnętrzny, który zgodnie z wrodzonym fatalizmem, mówi "to się nie uda", "nie nadajesz się" itp. Bohaterka ucina sobie pogawędki ze swoim "dżinem", a ten podcina jej skrzydła. To może drażnić w fabule, ale kto z nas nie ma czasem takich myśli pełnych zwątpienia! Zatem i bohaterka ma do nich prawo.
Co tu jeszcze mamy oprócz watki wydawniczego? Babskie pogaduchy, problemy damsko - męskie, wycieczkę do Dublina i Wilna. Jakoś bardzo malownicze te eskapady jednak nie były. O, jeszcze odkrycie, że "prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie", a raczej w obliczu sukcesu.
Nuda. "Delektowania się życiem" zapowiedzianego na okładce nie dostrzegłam, no bo co, kawa i ciastko z przyjaciółką, czy wyjazd z przyjaciółmi to takie wielkie mecyje? Owszem to miłe i przyjemne, ale żeby sens życia odkrywało to nie.
Na przestrzeni kilku lat dużo się zmieniło na rynku wydawniczym. Każdy, kto ma choć trochę talentu, albo i nawet nie, a ma nieco grosiwa odłożonego w skarpecie, może wydać książkę, chociażby w formie e-booka. O wiele więcej mamy możliwości promocji i reklamy. Dziś Kalina pewnie działałaby na portalach, prowadziła bloga, organizowała konkursy itp. Historii opowiedzianej w "Smaku..." nie można traktować jako zbeletryzowanego poradnika "jak założyć wydawnictwo i opublikować książkę". To raczej oparte na doświadczeniach autorki zapiski opisujące pewien rozdział życia bohaterki dotyczący przetłumaczonej prze nią książki. O jakiej książce mowa? "Jak daleko do Betlejem" Nory Lofts. Sprawdziłam,ona naprawdę istnieje!!! Kto ciekaw, niech zerknie tutaj.
Co niby można wynieść z lektury? Że warto wierzyć w siebie i spełniać marzenia? Że nie należy się poddawać? Że jak się chce, to można- nawet wydać książkę? Że nie wolno zapominać o najbliższych kosztem spraw zawodowych? Iii tam, nic ciekawego.
"Smak życia" mi nie smakował, był nudny i mdły. Całe szczęście, że to danie było niewielkie. To nie jest książka, którą trzeba koniecznie przeczytać, spokojnie można sobie odpuścić. Chyba, że ktoś akurat nie ma nic lepszego do autobusu.
Książkę przeczytałam za sprawą Akcji "Włóczykijka".
"Smak życia" pisany jest w pierwszej osobie, oparty jak mniemam na wątkach autobiograficznych. Śledzimy perypetie Kaliny Dąbrowskiej, dojrzałej kobiety debiutującej na rynku wydawniczym. Bohaterka opublikowała bajkę dla dzieci i tomik poezji, ale nie wyszła na tym najlepiej: oszukiwano ją, wydawca pozmieniał jej teksty, zagarnął zyski, autorka nie wypłynęła na szersze wody. Gdy przetłumaczyła powieść, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i założyła wydawnictwo. Przeszłą długą i wyboistą drogę od drukarni przez hurtownie, aż po rozmaite sposoby promocji książki. Nie zachęcano jej, przeciwnie, podkopywano jej wiarę w siebie. Niemniej wytrwale, choć nie bez obaw, brnęła dalej. Co mnie uderzyło, to brak jakiejkolwiek wzmianki o zdobyciu praw do wydania danej książki. Można by pomyśleć, że każdy może coś przetłumaczyć i wydawać na prawo i lewo, nie mam w tej kwestii odpowiednich kompetencji, ale na babski rozum zdaje mi się, że wydawnictwo musi mieć umowę z autorem na tłumaczenie i publikację dzieła.
Skoro już zaczęłam "narzekać", to powiem, co mnie jeszcze irytowało. Mianowicie, nie rozumiem postawy Kaliny. Po co w takim razie wydawała książkę, skoro wstydzi się o niej mówić przyjaciołom, kolegom z pracy? Może to tak głupio, może jest skromna ...ale przecież nie wciska im od razu kupna, a jak inaczej ma wzbudzić zainteresowanie, skoro nie informuje (bądź robi to cicho i niechętnie) o pojawieniu się takiej książki? Nie ona jedna coś wydała, przetłumaczyła, napisała... W księgarniach jest mnóstwo książek i nawet audycja w lokalnej telewizji i wywiad w lokalnej prasie nie sprawi, że po dany tytuł będą kolejki jak za komuny po papier toaletowy i że rozejdzie się jak świeże bułeczki, bo autorka, wróć, tłumaczka bąknie o nim gdzieś przypadkiem.
W pewnym momencie zaczęłam sobie zadawać pytanie, w jakich latach dzieje się akcja, bo trochę mi się pewne rzeczy nie kleiły. Jest internet, mejle, owszem. To, że Kalina nie wiedziała, co to jest PDF to jakoś zrozumiem, bo sama nie wiedziałam, do czasu aż się dowiedziałam, hi hi. Drażniło mnie to, że momentami jakby bohaterka żyła na informacyjnej pustyni. Numery telefonów do hurtowni księgarskich zdobywała od osób trzecich, jakby to były niemal tajne dane, podczas gdy można je znaleźć w sieci, podobnie jak inne kontakty - z prasą, mediami. Pewną wskazówką było to, że bohaterowie poszli do kina na 'Testosteron", zatem rok 2007. Mogę się mylić, ale wtedy już chyba był na tyle rozwinięty marketing w internecie, nie mówię, żeby każda firma miała własną stronę itp. ale podstawowe dane, adresy, telefony powinny być. Oczywiście fikcja literacka ma swoje prawa, być może rzeczywiste wydawnicze boje działy się w latach 90-tych. Niemniej brakowało mi tu prawdopodobieństwa.
Oczekując na tę powieść, przyznaję się, podejrzałam wypowiedzi innych Czytelniczek. Specjalnych zachwytów nie zauważyłam, ale zwróciła moją uwagę wzmianka o Dżinie, z którym rozmawia bohaterka i nieco krzywiłam się na ten element fantastyki, za jaki to uznano. Własna lektura przyniosła jednak sprostowanie mylnego osądu. Bohaterka już w prologu do swojej opowieści wyznaje, że po kądzieli odziedziczyła życiowego pecha. Ten fatalizm "był dla mnie magicznym Dżinem, który w momentach prób wychodził z lampy i stawał górując nade mną - potężny i wszechmocny." (s.6) Nie jest to zatem postać fantastyczna. ale niejako personifikacja wątpliwości, rozterek, obaw bohaterki, jakby jej głos wewnętrzny, który zgodnie z wrodzonym fatalizmem, mówi "to się nie uda", "nie nadajesz się" itp. Bohaterka ucina sobie pogawędki ze swoim "dżinem", a ten podcina jej skrzydła. To może drażnić w fabule, ale kto z nas nie ma czasem takich myśli pełnych zwątpienia! Zatem i bohaterka ma do nich prawo.
Co tu jeszcze mamy oprócz watki wydawniczego? Babskie pogaduchy, problemy damsko - męskie, wycieczkę do Dublina i Wilna. Jakoś bardzo malownicze te eskapady jednak nie były. O, jeszcze odkrycie, że "prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie", a raczej w obliczu sukcesu.
Nuda. "Delektowania się życiem" zapowiedzianego na okładce nie dostrzegłam, no bo co, kawa i ciastko z przyjaciółką, czy wyjazd z przyjaciółmi to takie wielkie mecyje? Owszem to miłe i przyjemne, ale żeby sens życia odkrywało to nie.
Na przestrzeni kilku lat dużo się zmieniło na rynku wydawniczym. Każdy, kto ma choć trochę talentu, albo i nawet nie, a ma nieco grosiwa odłożonego w skarpecie, może wydać książkę, chociażby w formie e-booka. O wiele więcej mamy możliwości promocji i reklamy. Dziś Kalina pewnie działałaby na portalach, prowadziła bloga, organizowała konkursy itp. Historii opowiedzianej w "Smaku..." nie można traktować jako zbeletryzowanego poradnika "jak założyć wydawnictwo i opublikować książkę". To raczej oparte na doświadczeniach autorki zapiski opisujące pewien rozdział życia bohaterki dotyczący przetłumaczonej prze nią książki. O jakiej książce mowa? "Jak daleko do Betlejem" Nory Lofts. Sprawdziłam,ona naprawdę istnieje!!! Kto ciekaw, niech zerknie tutaj.
Co niby można wynieść z lektury? Że warto wierzyć w siebie i spełniać marzenia? Że nie należy się poddawać? Że jak się chce, to można- nawet wydać książkę? Że nie wolno zapominać o najbliższych kosztem spraw zawodowych? Iii tam, nic ciekawego.
"Smak życia" mi nie smakował, był nudny i mdły. Całe szczęście, że to danie było niewielkie. To nie jest książka, którą trzeba koniecznie przeczytać, spokojnie można sobie odpuścić. Chyba, że ktoś akurat nie ma nic lepszego do autobusu.
Książkę przeczytałam za sprawą Akcji "Włóczykijka".
Skoro rzeczywiście ,,Smak życia'' jest taki przeciętny, to ja raczej nie chce się o tym sama przekonywać, dlatego tej pozycji podziękuje.
OdpowiedzUsuńOjojoj, mnie też zwiodła okładka, bo ja się po jakimś czasie dopisałam do tej książki, a mogłam posłuchać pierwszego przeczucia... cóż, zobaczymy.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję że książka nie jest z tych najlepszych. Ale jak dla mnie do tych najbardziej nudnych też nie należy. Czy coś wniosła do mojego życia? Niewiele-tylko to aby walczyć o swoje marzenia. Ale przecież każdy z nas to juz wiedział przed lektura ksiazki.
OdpowiedzUsuń