poniedziałek, 11 lutego 2013

Nie licząc kota, czyli.... przeliczyłam się


Wyd. Nasza Księgarnia 2012



Powołując się na własne pozytywne doświadczenia z serią "Babie lato"(czytałam "Serenadę..." i "Póki pies nas nie rozłączy"), a także na liczne zachwyty nad debiutancką powieścią Kasi Bulicz - Kasprzak, nastawiłam się na lekturę lekką, zabawną, uroczą, przyjemną. Niestety, przeliczyłam się- w moim odczuciu nie była ona tak zabawna i wciągająca jak "obiecano" w nocie na okładce, nawet miałam moment, że chciałam porzucić czytanie tej książki. Niby miała być niebanalna, ale dla mnie nihil novi sub sole.
Perypetie młodej kobiety, która dostaje spadek po ciotce, odkrywa rodzinne tajemnice, rozlicza się z przeszłością, porządkuje sprawy sercowe swoje i nowych przyjaciół.
Zgadzam się, że każdą tematykę można wałkować na tysiąc i więcej sposobów, można na przykład napisać bajkę o współczesnym kopciuszku, ale zrobić to tak, by w ferworze czytania nikt nie pomyślał "ale to już było", tylko "jakie to fajne". W przypadku "...kolejnej historii miłosnej" Bulicz - Kasprzak nie bawiłam się dobrze, a dominującym odczuciem była narastająca irytacja, przeważnie za sprawą postaci wiodącej.
Najciekawsze wydały mi się wątki z przeszłości (wojenne dzieje Wandy, historia rodziny Klausa,  młodzieńcze lata Joanny) i to one bronią całości książki, która jednak do moich ulubionych, czy miło wspominanych należeć nie będzie. 
Uwaga, będę się czepiać. 
- Główna bohaterka, Joanna Poraj, wykładowczyni literatury angielskiej, wcale nie przypadła mi do gustu. Sytuacji z jej udziałem, które mnie irytowały, było sporo, szkoda mi czasu na przytaczanie, podam tylko jeden, moim zdaniem wyrazisty, przykład.
Otóż Asia wydawała się osobą śmiałą, odważną, bezpośrednią - co się dziwić, gdy już po jednym, choć intensywnym, spotkaniu zamieszkała z nowo poznanym mężczyzną. Buntowniczka, samodzielna, niezależna i zaradna - o tym świadczą fakty z jej życia z czasów licealnych i studenckich.  Taki jej obraz nie zgadza mi się z jej zachowaniem. Owszem,  zapytana "co słychać" przez dawną znajomą, potrafiła odpalić "Przecież to cię i tak naprawdę nie obchodzi, a ja cię nawet nie pamiętam" (cytuję w przybliżeniu), ale nie umiała wyzwolić się spod skrzydeł natrętnej pani Lucynki i jej dyktatury z obiadami włącznie - w skrytości nazywała potrawy sąsiadki pomyjami, ale grzecznie do niej chodziła, dawała się naciągnąć na kupowanie ciastek, generalnie była nieasertywna.
I pomysły miała przednie - wielką starodawną szafę, do bagażnika osobowego auta chciała ładować... chyba, że to miał być żart, a ja nie załapałam...
- O jednej z postaci - Dorocie - wiadomo, że skończyła studia ekonomiczne, kurs fryzjerstwa, zajmuje się dekoratorstwem wnętrz, zna się na szyciu, remontach... i uczy techniki w gimnazjum. Nie doczytałam chyba, że odpowiedni dyplom ku temu też posiada...
- Numer z wylanym winem na spodnie znajomego, które trzeba natychmiast posypać solą i zaprać, a tu w drzwiach ukochany... - oklepany totalnie.  
 - Za mało kota! Wstawki narracyjne prowadzone z punktu widzenia zwierzęcia to zabieg ciekawy, ubarwiający powieść, ale prowadzony niezbyt konsekwentnie, mógłby ten kot częściej "zabierać głos" i komentować zdarzenia. Nie ukrywam, że kot w tytule działa na mnie jak lep na muchy, jednak z tej kociej opowieści nie jestem zbyt rada.
 - Skoro już o tytule mowa: myślałam, że przekornie rzecz biorąc, to nie będzie kolejna historia miłosna, że to taka "zmyłka". Niestety, tytuł jest szczery, a nie przekorny.
- Dziwi mnie używanie zdrobniałej formy imienia autorki. Owszem, Kasia brzmi sympatycznie, ale nieformalnie, nawet infantylnie, czy czytelnik ma myśleć, że te powieść napisała nastoletnia dziewczynka, czy co...  ( choć na "Spalonej róży" nastoletniej autorki właśnie widniało Anna Walczak, nie Ania). Jakoś nie widziałam książek z napisem na okładce "Kasia Grochola" czy "Gosia Gutowska Adamczyk", a przez stosowanie pełnych form imion te panie na sympatyczności nie tracą.
Nie wnikam już, z jakiej to przyczyny, na okładce widnieje "Kasia" zamiast "Katarzyny" - w każdym razie mi to jakoś nie pasuje.

W przygotowaniu ponoć "Nalewka zapomnienia"Bulicz - Kasprzak jednakże ja już bez  niej  zapomnę o twórczości tej autorki. Po takiej lekturze mam ochotę wrócić na "wyższą półkę" lub już sprawdzone ścieżki  Są czytadła fajne, znośne i nieznośne - wolę te pierwsze, a "Nie licząc kota..." do nich nie należy.




11 komentarzy:

  1. Mi się ten temat już trochę znudził, i chociaż z reguły daję szanse polskim autorom, to tym razem sobie odpuszczę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystkim szansy dać nie można, za dużo ich ostatnio.

      Usuń
  2. Czytałam, ale była strasznie monotonna:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację z tą monotonią, niby szybko się czyta, a tak jakoś jednostajnie.

      Usuń
  3. Miałam przyjemność czytać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie była to średnia przyjemność, ale zależy jak się trafi ;-)

      Usuń
  4. O, a propos oklepanych tematów, ale fajnie-się-czytających, to Szkoła gotowania pod amorem, którą to wiesz, dostałam za pół roku ;)Naprawdę, baaardzo przyjemnie się czytało, literki same biegły sobie, akurat oddech po ciężkiej lekturze, albo trudnych życiowych momentach tych w realku.
    Co do "zezwierzęcenia" narratora, to raz miałam przyjemność spróbować jak to ciastko smakuje - Sumińska - świat według psa - może być, ale ja nie jestem wielką fanką eksperymentów literackich. Co do Kasi, to jakbym miała wybrać za darmo pozycję z jakiegoś stosiku, na pewno już od razu odrzuciłabym wszystkie Kasie, Basie i inne niunie przy nazwisku. Brrrrrrrrrrrrrrrrr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Toć ja lubię czytadła, i nawet oklepane tematy jak fajnie podane zniosę, ale nad "Nie licząc..." przekładałam uszami...

      Sumińskiej nie czytałam nic.

      Eksperymenty literackie chętnie poznaję.

      Z tym imieniem to naprawdę zagwozdka, czemu tak.

      Usuń
    2. Infantylność, kochana, infantylność

      Usuń
  5. Nie znam Kasi :-) Bulicz - Kasprzak, ale na kota w tytule i ja dałabym się złapać. Szkoda, że kota mało, bo mimo mankamentów poczytałabym tę książkę Kasi. U Pilcha w "Bezpowrotnie utraconej leworęczności" też kota było mało, ale za to jaki to był kot?! Z Francji, pachnący Chanelem No 5. Takiego kota pamięta się wieki.
    A propos formy imienia: historia kultury zna przypadki, kiedy używano imienia w nieformalnej wersji, ale nie były to zdrobnienia. Była to m.in Hanka Ordonówna, Anka Kowalska - ta od "Pestki", może to taki trend w tamtych czasach był. Ale zdrobnienia rzeczywiście kiepsko brzmią. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem tak, jak będziesz mieć ochotę na coś lekkiego, to sobie przeczytaj, bo to, że ja kręciłam nosem, to nie jest "wyrok", może akurat miałam taki "czepialski" etap i za dużo lekkich lektur w krótkim czasie.
      Kota za mało dla mnie tam było, ale był, snuł swoje przemyślenia kocie, miała nawet pewną misję, a co za rasa! To nie żaden dachowiec, ani pers, ani nawet nie rosyjski!
      ;-)

      Nieformalna wersja imienia - na estradzie, owszem- Hanka Ordonówna, Tola Mankiewiczówna, Hanka Bielicka - to nawet fajnie brzmi, z pazurem, czy po prostu dobrze brzmi z nazwiskiem. Anka Kowalska- pewnie tak mówili i pisali wszędzie, zadziornie brzmi, ale przecież nie na okładce stało...
      W tym przypadku się utarło.
      Ale w powyższym przypadku - chyba skłaniam się ku tezie Klaudii.

      Usuń

'Napisz proszę, chociaż krótki list" ;-)

Moja lista blogów