Czwarty chronologicznie tom perypetii Anne Shirley został napisany i wydany jako siódmy, w 1936 r. L. M. Montgomery zadedykowała go “dla przyjaciół Anne na całym świecie”. Powstał jakby na życzenie czytelników i można się zastanawiać, czy nie był pisany “na siłę”?
Szczerze powiem, że nie przepadam ani za
nadmiernie rozbudowanymi sagami, ani za dopisywaniem dalszych bądź
wcześniejszych losów postaci, ani za mnożeniem wątków pobocznych tylko
ze względu na popularność cyklu i oczekiwania czytelników. Po prostu
łatwo tu o przesadę i “odgrzewanie kotletów”.
W przypadku “Anne z Szumiących Wierzb”, nie odmawiając powieści ciepła i
uroku, jednak trochę czuć, że została napisana na fali popularności
serii. Autorka wykorzystała ulubienicę czytelników, by opowiedzieć
szereg epizodów, historyjek o różnych postaciach. Gdyby to były odrębne
opowiadania, z innymi bohaterami w roli głównej, zapewne też byłyby
urocze, ale już nie tak “chwytliwe”. Nie mają większego wpływu na fabułę
całości serii.
Ten tom nie cieszy się zbyt wielką sympatią, choć zapewne ma swoich oddanych fanów, a właściwie fanki.
Książka oprócz rozdziałów z typową
trzecioosobową narracją zawiera fragmenty listów Anne do studiującego
medycynę narzeczonego – Gilberta i stanowi zbiór rozmaitych historyjek z
czasów, gdy panna Shirley przez 3 lata pracowała jako dyrektorka liceum
w Sommerside i wynajmowała pokój przy Zaułku Duchów w domu pod nazwą
Szumiące Wierzby u sióstr Kate i Chatty – wdów, nazywanych przez
wszystkich ciotkami. Mieszkała tam również charakterna
służąca/gosposia – Rebecca Dew, która tak naprawdę rządziła w tym domu
oraz kot, Dusty Miller. Natomiast w sąsiednim domu pod nazwą Chojary:
surowa pani Cambell z wnuczką Elisabeth – która w zależności od nastroju
przybierała różne zdrobnienia (np. Betty, Beth, Elisa itp.); była
smutną marzycielką i nieustannie czekała aż nadejdzie JUTRO.
W miasteczku prym wiódł wrogo nastawiony do nowej dyrektorki ród
Pringle’ów, a w szkole pracowała antypatyczna, sarkastyczna i pełna
pretensji dla świata Katherine. Charyzmatyczna Anne jednak nie dała
sobie dmuchać w kaszę i zjednała sobie dotychczasowych oponentów.
Mam nieco mieszane uczucia wobec tej
powieści, choć absolutnie nie mogę jej odmówić uroku i naprawdę
przyjemnie się ją czytało. W dodatku zostałam fanką Rebeki Dew, cudowna
osoba!
Z jednej strony jest to świetna proza obyczajowa, doskonale portretująca
społeczeństwo tamtych czasów, ówczesną mentalność, sytuację kobiet,
rodowe konflikty, rodzinne spory, uczuciowe perypetie, ludzkie
charaktery z całą gamą wad i zalet. Montgomery potrafiła znakomicie
ukazać rozmaite sceny, a każdą historię doprawić szczyptą humoru lub
ironii.
Z drugiej strony Anne ukazywana jako nieustanna “pomagaczka”,
niepoprawna optymistka, krzewiąca wokół dobroć i przyjaźń nieco mnie
irytowała. Nie tyle same jej dokonania, co nadmierne ich idealizowanie,
bo z każdej sytuacji, opresji, sporu, nieporozumienia wychodziła
zwycięsko. Kruszyła lody, przecierała szlaki i niosła nadzieję.
Potrafiła przełamać każdą barierę, wpłynąć na wszelkich mruków,
ponuraków, samotników itp.; umiała zdobyć serca i zaskarbić sobie
zaufanie, przyjaźń okolicznych mieszkańców. Zapewne takiej bohaterki
oczekiwali ówcześni czytelnicy. Współcześnie – wiemy już, że świat nie
jest łaskawy dla takich altruistek jaką była Anne.
“Mam nadzieję, że mnie zawsze ktoś będzie potrzebował – powiedziała do
śpiącego kota. – Jak cudownie jest móc kogoś uszczęśliwiać.” ( s. 148)
Przekład moim zdaniem jest świetny, zgrabny, bliski oryginałowi. Zachowuje pierwotny tytuł nadany przez L. M. Montgomery, a zmieniony potem na prośbę wydawcy, by nie mylić z wydaną wówczas książką “O czym szumią wierzby” K. Grahame’a. Zawiera fragmenty pominięte przez innych wydawców oraz przypisy do cytowanych przez bohaterkę dzieł literackich. Nie byłam przywiązana do poprzednich tłumaczeń, nie sadzę, bym w dzieciństwie czy latach nastoletnich więcej niż raz przeczytała “Anię z Szumiących Topoli”, ale cieszę się niezmiernie, że w końcu mamy ciotki Kate i Chatty, a nie Kasię i Misię, Katherine Brooke nie jest już przemianowana na Juliannę, a Rebecca Dew na… Monikę Rosę (!).
Wydaje mi się, że warto mimo wszystko zapoznać się z “Anne z Szumiących Topoli”, bo ciepła, humoru i optymizmu, takiego książkowego otulenia kocykiem, nigdy nie za wiele, a pisarskiego kunsztu w snuciu opowieści Lucy Maud Montgomery odmówić nie można. Fanów serii na pewno nie trzeba zachęcać do sięgnięcia po kolejny tom, w nowym, odświeżonym tłumaczeniu. Miłe są takie powroty do lubianych postaci, nawet jeśli zostały wyidealizowane. Dla młodego pokolenia to już raczej książka “tracąca myszką”, ale nadal wierzę, że jeszcze kogoś ta proza zachwyci, a przynajmniej zapewni satysfakcjonującą czytelniczą przygodę w stylu retro.
Agnieszka Grabowska
materiał chroniony prawami autorskimi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
'Napisz proszę, chociaż krótki list" ;-)