Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielka Litera. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielka Litera. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Majorka po raz trzeci, czyli nowa powieść Anny Klary Majewskiej

Czasem marzę o niebieskich migdałach, ale najczęściej marzę o książkach, niekoniecznie niebieskich ;-) Dzisiaj  jedno z marzeń się spełniło, albowiem przeczytałam wspaniałą wiadomość.Otóż wkrótce ukaże się trzecia powieść z majorkańskiego cyklu Anny Klary Majewskiej! Poprzednimi byłam zachwycona, przypominam moje recenzje:

http://agnestariusz.blogspot.com/2013/06/w-wakacyjnym-majorkanskim-klimacie.html
http://agnestariusz.blogspot.com/2014/08/powrot-na-majorke-k-majewska.html


To nie wszystko! Na podstawie tych książek będzie nakręcony serial. O tym nawet nie marzyłam, ale już zamawiam sobie miejsce przed telewizorem. Tylko kto zagra w roli głównej? Ciekawe.
Już nie mogę się doczekać!

Już 5 lipca nakładem  wydawnictwa Wielka Litera ukaże się nowa książka Anny Klary Majewskiej „Majorka w niebieskich migdałach”. To już trzecia część bestsellerowej trylogii w której skład wchodzą „Rok na Majorce” i „Powrót na Majorkę”. Główna bohaterka Magda to kobieta po przejściach, która na słonecznych plażach Majorki znalazła szczęście i nową miłość.  W najnowszej książce po raz kolejny ucieka na rajską wyspę aby przemyśleć swoje małżeństwo. Dowcipne dialogi, odniesienia do współczesnej sytuacji w Polsce i sielankowa sceneria sprawiają, że to pozycja idealna na wakacje.  W przygotowaniu jest serial na podstawie książek.
/info z wydawnictwa/

środa, 15 lutego 2017

"Eksplozje" - J. L. Wiśniewski i inni

"S@amotność w sieci" należy do nielicznych książek, których nie doczytałam do końca....
"Grand" przeczytałam cały, ale też o pełnym zachwycie mówić nie mogłam.
Jak zatem odebrałam "Eksplozje" - tomik Wiśniewskiego napisany wespół z ośmioma kolegami po piórze?
Zapraszam do przeczytania opinii pod linkiem:

http://zycieipasje.net/2017/02/15/eksplozje-janusz-leon-wisniewski-i-inni-recenzja/

środa, 19 października 2016

"Melanżeria"- A. K. Majewska

Z twórczością Anny Klary Majewskiej już miałam przyjemność się zetknąć. Jej powieści obyczajowe Rok na Majorce oraz Powrót na Majorkę – iskrzące się humorem, trochę z przymrużeniem oka traktujące o życiu, ale jednocześnie bardzo prawdziwe, przyjazne i swojskie – stanowią idealny antydepresant, bawią, odprężają, poprawiają samopoczucie. Według mnie mają w sobie coś z klimatu Dziennika Bridget Jones, ale nie silą się na bycie jego polskim odpowiednikiem. 

Nie czułam najmniejszych oporów, by sięgnąć po najnowszą książkę tej autorki. Nie zawiodłam się, choć muszę przyznać, że tym razem mamy do czynienia z nieco inną prozą, nadal napisaną z lekkością, ale o znacznie cięższym ładunku(...)
całą moją recenzję tej książki znajdziecie pod linkiem:

http://zycieipasje.net/2016/10/19/zycie-jak-poker-i-gorzka-czekolada-recenzja-powiesci-melanzeria-a-k-majewskiej/

Zapraszam.
http://www.wielkalitera.pl/

środa, 24 września 2014

Mięso w feromonach sentymentów ("W powietrzu" Inga Iwasiów)


Inga Iwasiów

W powietrzu
PREMIERA: 24 września 2014 r. 





W dobie popularności książek pokroju "50 twarzy Greya" Inga Iwasiów udowadnia, że można napisać ambitną powieść erotyczną.
W dodatku taką, jaka w rodzimej literaturze jeszcze nie zaistniała. Z całym szacunkiem, ale nawet Manuela Gretkowska może się schować. Dawno żadna książka tak mnie nie zaskoczyła swoją innością. Czuję też, jakbym się porwała z motyką na słońce, bo nie wiem, jakich narzędzi użyć, by tę lekturę przedstawić, jak ją "ugryźć", do czego porównać, w jakie ubrać konteksty. Samo pozostawanie pod ogromnym wrażeniem to za mało.

 "W powietrzu" to proza psychologiczno-obyczajowa, z mocno zmysłowym motywem przewodnim, który wbrew pozorom nie jest najważniejszy.
Bohaterka, a zarazem narratorka, jest wyzwoloną intelektualistką, obecnie w wieku dojrzałym. Dokonuje ona wiwisekcji swojego życia, ze szczególnym uwzględnieniem  życia erotycznego. Snuje opowieść o swoich seksualnych doznaniach, począwszy od platonicznego uczucia do Królowej Śniegu - wychowawczyni starszaków, inicjacji z nauczycielem muzyki,  poprzez doświadczenia z kolejnymi partnerami obojga płci  aż do szczęśliwego spełnienia, kiedy to jest "trwale rozpięta między ramionami trójkąta" i oswoiła swoje małe, wewnętrzne "tamagotchi".
Mówi  tak: "Opowiadam  jak w transie lub orgazmowo-nostalgicznym ciągu. Bez nadziei, że mnie zrozumiecie, zaakceptujecie, bo nie podaję znieczulenia. Nie znajdziecie tu nic, co mogłoby was bezkarnie podniecić. Mięso, samo mięso zamarynowane w feromonach sentymentów" ( s. 81)
Wspomina różne etapy: szkołę, studia, pracę, przywołuje dom rodziców i postać matki w podomce z nieodłączną szklaneczką czegoś więcej niż herbata. Przypomina sobie rozmaite fascynacje, a przy tym prezentuje barwny obraz mijających dekad 2 poł. XX w.,  dzieciństwa i dorastania w PRL, potem czas  wkraczającego postępu, rozwoju biznesu. Kawał polskiej historii. A wszystko to owiane sentymentem.
Stara się "zrekonstruować węzłowe momenty swojego życia erotycznego, historię oswajania Tamagotchi, swoje wątpliwości i motywacje". (s. 83) Opowiada o byciu prawie-żoną, o roli samotnej matki. O pracy na etacie w Instytucie Informatyzacji i w redakcji czasopisma 'Bez Kompromisów". O polowaniu, jakie prowadzi, odkąd skończyła 14 lat. O grach i zabawach. O niezobowiązujących układach, o trójkątach i  czworobokach. O poszukiwaniu i dojrzewaniu do harmonii z własną niejednoznacznością.
Bohaterka w tym wszystkim tkwi jakby zawieszona w powietrzu, jest jej w tej pozycji dobrze. Nadal poszukuje, ale już się nie waha. Kocha różnych ludzi "bezczelnych i zakompleksionych, obojętnych i egocentrycznych, empatycznych i przekraczających cudze granice".
W pewnym stopniu znajdziemy tu też społeczną charakterystykę, obraz kolejnych pokoleń wychowywanych w różnym duchu. Zagłębiając się w treść, odczytamy znacznie więcej niż opisy "łóżkowych sytuacji".

 W powietrzu" to swoista spowiedź  kobiety czerpiącej łyżkami z domeny Erosa, ale nie zapominającej także o Psyche. Powieść odważna, niepospolita, zaskakująca. Zapewne określenia "perwersyjna", "feministyczna", "kontrowersyjna" też się nadadzą.  Pokusić się można o pytanie, czy ta proza ma w sobie elementy autobiograficzne. Być może są w niej  ich śladowe ilości, ale tak krucha jest granica utożsamienia pierwszoosobowej narracji z głosem autorki... Czy nie obawia się tego profesorka literaturoznawstwa, krytyczka literacka, prezeska Polskiego Towarzystwa Autobiograficznego?

Podziwiam intelekt Ingi Iwasiów.  Podoba mi się jej felietonowy styl, sposób narracji.
Dariusz Nowacki (Gazeta Wyborcza) nazwał autorkę "Bambino" i "Ku słońcu" "najwyższej klasy specjalistką od wychwytywania i opisywania smaków i dotyków". Nie pozostaje mi nic innego niż się z nim zgodzić. "W powietrzu" przeczytałam od razu, jak tylko ją otrzymałam, niemal jednym tchem i z ogromnym apetytem na świetną prozę. O tej książce powinno być głośno. Przyrządzić takie "mięso w feromonach sentymentów" to tylko Inga Iwasiów potrafi!


Za możliwość przedpremierowej, ekspresowej lektury dziękuję wydawnictwu Wielka Litera.



sobota, 9 sierpnia 2014

"Made in Poland", czyli Powstanie Warszawskie okiem jego uczestnika

Emil Marat,  Michał Wójcik
"Made in Poland. Opowiada jeden z ostatnich żołnierzy Kedywu Stanisław Likiernik"

Wielka Litera 2014

Trudno o lepszy czas na lekturę tej książki niż początek sierpnia, kiedy to przypada rocznica Powstania Warszawskiego- wydarzenia wyjątkowego i niezwykle ważnego w historii naszej Ojczyzny, okupionego mnóstwem ofiar, kontrowersyjnego w ocenie.
Dyskusje i spory o słuszność wybuchu powstania nadal się toczą, ale moim zdaniem  możemy sobie je wsadzić w kieszeń. To fakt historyczny, którego żadne analizy i opinie nie zmienią, i niezależnie od  sądów współczesnych osób,  jesteśmy winni cześć i pamięć tym, którzy wówczas walczyli o wolność i niepodległość, tym, którzy zginęli (żołnierzom i cywilom). I jeżeli ktoś ma w pełni prawo osądzać tamte wydarzenia, to tylko ten, kto był ich świadkiem i uczestnikiem. Już niewielu ich pozostało. Jednym z nich jest
Stanisław Likiernik ( ur. 1923), żołnierz Kedywu, uczestnik akcji sabotażowych i walk powstańczych, jeden z pierwowzorów postaci Skiernika - "Kolumba"/"Machabeusza" w powieści "Kolumbowie. Rocznik 20" Romana Bratnego, autor wspomnień "Diabelne szczęście czy palec Boży?"

"Made in Poland" to wywiad-rzeka opracowany przez dziennikarzy/historyków Emila Marat i Michała Wójcika.  Panowie zadbali, aby czytelnik, który nie siedzi po uszy w tematyce historycznej, podczas lektury tej publikacji nie czuł się jak na tureckim kazaniu - rozmowa opatrzona została niezbędnymi przypisami, wyjaśnieniami, cytatami, notkami informacyjnymi, a także podano obszerną bibliografię.
Wywiad obejmuje nie tylko okres II wojny światowej, ale też dzieciństwo oraz powojenny czas spędzony we Francji  -  cały życiorys bohatera. Skupia się nie tylko na powstaniu, ale porusza również inne tematy m.in.  "roboty" dywersantów, wykonywanie wyroków  podziemnego sądu, brawurowe akcje, powojenną działalność "Kolumba"-Krzysztofa Sobieszczańskiego, wątek żydowski, współczesne inscenizacje- rekonstrukcje historyczne.
Stanisław Likiernik, co tu dużo mówić, ma już swój wiek, ale "duchowo" się nie zestarzał. Jego opowieści robią wrażenie, to nie to samo co garść faktów z podręcznika historii. To relacja uczestnika, świadka, a przy tym człowieka, który ma wiedzę, doświadczenie i swoje poglądy. W rozmowie z Maratem i Wójcikiem "Stach" nie traci rezonu,  niekiedy żartuje, daje się czasem sprowokować, rzuca ciętą ripostą. Gotowy do polemiki. Stara się jak najwięcej wydobyć z pamięci:
 "Pytacie mnie o takie szczegóły, a ja jestem stary, , nie pamiętam. pamiętam niektóre wydarzenia, ale nie pamiętam już tych szczegółów. To trochę tak, jak.. Kiedyś , kilkanaście lat temu, byłem na nartach w Alpach, dość wysoko, dwa tysiące metrów w Val d'Isere.  Było słonce, piękna pogoda, ale w dolinie były chmury i spod tej pierzyny wyłaziły szczyty. I te białe szczyty to tak, jak u mnie pamięć o wydarzeniach z wojny: jeden biały szczyt to akcja na "Panienkę", drugi - akcja na Durrfelda, trzeci - powstanie jak mnie ranili i tak dalej... A co się działo w międzyczasie, tego już nie wiem. Bardzo dużo zostało w dolinie, pod chmurami w cieniu niepamięci. Staram się przedzierać z całych sił." ( s. 98-99).

Jasno i otwarcie wyraża swoje zdanie. Nie kryje krytycznego stanowiska wobec powstania, uważa je za klęskę,  ogromną tragedię. Trudno się dziwić komuś, kto był w centrum wydarzeń, znał realia,  w ciągu jednego dnia dowiedział się o śmierci bodajże 11 (o ile dobrze zapamiętałam) bliskich znajomych, kto widział na własne oczy to, co się wówczas na ulicach Warszawy działo ( a nie o wszystkim też opowiada, po prostu nie chce, bo to było zbyt straszne).
Jego stanowisko najlepiej oddadzą wybrane fragmenty:
  "Nóż mi się w kieszeni otwiera,  jak słyszę o pięknie moralnym w kontekście powstania. Co jest pięknego w rozrzuconych na balkonach ludzkich szczątkach, ofiarach eksplozji na Kilińskiego? Czy autorzy widzieli te flaki, te strzępy ludzkie, te obcięte nogi, jakieś płaty włosów sklejone posoką, rozrzucone ba kilkaset metrów? Widzieli?! To nie jest piękne!" (s. 213)
[Chodzi o autorów przywołanego przez Marata/Wójcika artykułu z "Tygodnika  Powszechnego" 1945 nr 19, w którym mowa o pięknie moralnym Warszawy 1944]
"(...) można mieć rozmaite opinie o powstaniu, ale to, że to była tragedia , jest pewne i oczywiste. Bo jeśli jest inaczej, to nie rozumiem słowa tragedia. Dwieście tysięcy zabitych, miasto zniszczone i tak dalej - to nie jest tragedia? No to w takim razie co jest tragedią? Dla mnie ktoś, kto neguje i zaprzecza temu, że powstanie było tragedią i katastrofą, to zupełny osioł." (s. 217)

 Jest ewidentnie rozczarowany  decyzjami dowódców:
 " - Czuje się pan oszukany przez własne dowództwo?
- Nie tyle oszukany, ile po prostu rozczarowany ich bezmyślnością... popełnili masę błędów, a myśmy za te błędy zapłacili. My, nie oni!" ! (s. 224)
Nie podziela  tezy, że  powstanie było konieczne ze względów  psychicznych i moralnych, że dało olbrzymi zysk natury moralnej, wartości moralne dla przyszłych pokoleń [A. Gołubiew, Myśli o powstaniu warszawskim," Tygodnik Powszechny" 1946 nr 31].
 Oznajmia:
"Niedobrze mi się robi od takiego myślenia. Jakie wartości wychowawcze ma totalna klęska? Jakie ma pozytywne działanie przez wiele wieków? Chyba to, że już nigdy kretyni nie będą wiedli dzieciaków na barykady" ( s. 213)
Nie neguje jednak sensu powstania w ogóle, miałoby ono szanse na powodzenie, ale albo decyzje były zbyt pochopne, albo coś "nie zagrało":
" Swoją drogą, gdyby posłuchali rad Iranka - Osmeckiego i rozpoczęli powstanie osiem dni później - mógłby być sukces. Ale go nie słuchali. A "Montera" tak. ( s. 213)
"Nie jestem wrogiem powstania bez zrozumienia racji drugiej strony. Bardzo bym chciał, żeby to nasze powstanie  do czegoś służyło, bo straciłem tam większość przyjaciół, to była tragedia dla wszystkich, dla tysięcy polskich rodzin." (s. 218)
 Wskazuje na niedostatek broni, mówi o chłopcach idących z gołymi rękami do walki:
 "Nie potrafię dokładnie powiedzieć, co by było, gdyby było inaczej, gdyby powstanie nie wybuchło. Nikt nie potrafi. Ale ja widziałem atakowanie budynków uzbrojonych w ciężkie karabiny maszynowe przez dzieciaki z trzema czy pięcioma rewolwerami. Sam spotkałem 1 sierpnia gdzieś po drodze moich kolegów ze szkoły, zupełnie bez broni. Pytam, gdzie ty idziesz, jeden z drugim?No idziemy tam i tam... A ty masz broń? Nie... No i poszedł taki na wojnę bez broni. Tak jak w tej znanej piosence:
Obok Orła znak Pogoni

Poszli nasi w bój bez broni.
Hu!Ha! Krew gra, duch gra, hu, ha!"
(s. 219)


Likiernik szczerze opowiada o tym, co widział, słyszał, o ludziach, z którymi miał do czynienia, rodzinie, przyjaciołach, współuczestnikach żołnierskich czasów,  daje swoje świadectwo "pokolenia Kolumbów". Polemizuje z tezami, argumentuje swoje racje. Szczególnie nie zgadza się z  książką H. Rybickiej o Kedywie oraz z "Obłędem '44" P. Zychowicza, jego intencją jest sprostowanie pewnych kwestii.
Intrygujący wydawać się może tytuł publikacji, dlaczego i skąd to "Made in Poland"? Autorzy wyjaśniają, że gdy zastanawiali się, jak nazwać wspomnienia, Likiernik upierał się, by podkreślić, iż te pierwsze dwadzieścia trzy lata życia w Polsce, atmosfera domu i Kedywu, ukształtowały go na zawsze.

Dla mnie była to fascynująca literatura, tym bardziej, że nieczęsto sięgam po tematykę historyczną, czyniąc wyjątki dla nielicznych książek. Warto się zapoznać z "Made in Poland", bo jakby nie było, to wspomnienia jednego z ostatnich żołnierzy Kedywu, a nie analizy i dyskusje historyków.

wtorek, 5 sierpnia 2014

"Powrót na Majorkę" A. K. Majewska

wyd. 2014
Kiedy w zeszłym roku żałowałam, że już mam za sobą lekturę zabawnej, odprężającej powieści "Rok na Majorce", nie przypuszczałam, że ukaże się jej kontynuacja, w dodatku z cytatem z mojej wypowiedzi na okładce! Była to więc dla mnie radosna niespodzianka, tym bardziej, że dopiero po jakimś czasie od otrzymania książki zwróciłam uwagę na to, co umieszczono z tyłu. Przyznam, że moje zaskoczenie sięgało zenitu, ale również bardzo się ucieszyłam
Nie pozostało nic innego, jak udać się do cukierni po kawałek makowego ciasta i zasiąść do czytania!

Anna Klara Majewska zdecydowała się opowiedzieć dalsze dzieje Magdaleny Kalińskiej - zwariowanej butoholiczki, projektantki wnętrz, która po życiowych perypetiach pojechała szukać szczęścia na Majorce - założyła tam kawiarnię z makowymi tortami własnego wypieku, nawiązała przyjaźnie i znalazła szanse na szczęśliwy związek. Tym razem  bohaterka zbliżając się do "rubikonu" 40 lat musi zmierzyć się z: buntem dorastającego ekscentrycznego syna, który swym zachowaniem wpędza ją do grobu, zwiększającym się dystansem ze strony zapracowanego Marka, fanaberiami matki i resztą rodzinnych spraw, kłopotami wspólniczki, a nader wszystko z poczuciem utraty swojej atrakcyjności. Lekarstwem na  problemy wydaje się powrót na ukochaną wyspę, gdzie czas biegnie jakby inaczej. Tam jednak też dużo się dzieje i trudno o pełny relaks, ale sama zmiana otoczenia to już coś.

Życie Magdy nadal toczy się na wysokich obrotach, autorka zadbała, by nie było miejsca na nudę. Romanse, podstępy, oszustwo w handlu nieruchomościami, starzy znajomi i nowe twarze, zabawne sytuacje i sprawy na serio, a do tego motyw Chopina  - czytelnikom też nie można pozwolić na ziewanie. Miło było znów spotkać Czeszkę Ivankę w jej odwiecznej kusej kiecce, Zdenka - chorwackiego złotą rączkę, Altosa i jego wiernego psa Wasana, ale i poznać nowe, nietuzinkowe postaci  - jak skomplikowana "Pofastrygowana", czy taka,  jakby to nazwać,"siermiężna" Ewa.
W powieści dużo się dzieje, królują zabawne dialogi i śmieszne sytuacje. Jednak obecna jest też atmosfera nieuchronnego końca przygody z "Amapolą" i zmian w życiu bohaterki.  Zwariowana nieco fabuła  może przyprawiać o zawrót głowy, parsknięcie śmiechem, ale także o irytację. Nie każdemu bowiem może przypadać do gustu taki typ humoru i styl narracji.
Pewne sceny i sytuacje są karykaturalne, przejaskrawione, wydaje się to celowym zabiegiem, czytelnikom ku rozrywce. Tak też w ogóle należy traktować całą powieść, nieco z przymrużeniem oka, z uśmiechem.

Ładnych parę lat wstecz panowała moda, czy nawet był konkurs, na "polską Bridget Jones". To zaowocowało wysypem  tzw. "babskich" powieści, mniej lub bardziej udanych. Sztuką bowiem stworzyć coś nie będące kopią ani parodią, jednocześnie zachowując w pewnym stopniu podobieństwo  i nadając nową jakość. Moim zdaniem, Majewskiej  to się udało znakomicie. Jej książki nie silą się na bycie drugim "Dziennikiem Bridget Jones", ale mają w sobie coś z niego, to właśnie ten kierunek, ten  klimat! Postawiłabym je obok siebie na półce.

Czy druga część jest równie dobra jak pierwsza? Trudno ocenić. Zawsze przecież tamta ma 'fory', bo... była pierwsza - z całym swym zakręceniem, humorem, postaciami.
Czy można "Powrót..." czytać niezależnie od "Roku..."? Może i można, ale po co.... skoro lepiej zafundować sobie od razu dwie porcje przyjemnej rozrywki z Majorką w tle!


Powróciłam na Majorkę dzięki Wydawnictwu Wielka Litera.

środa, 23 lipca 2014

Samotność w hotelu -"Grand" J. L. Wiśniewskiego

Wyd. Wielka Litera 2014
"Gdzieś w hotelowym korytarzu krótka chwila..."

Nie jestem  szczególną fanką, czy entuzjastką twórczości Janusza Leona Wiśniewskiego. Słynną "Samotność w sieci" oddałam do biblioteki niedoczytaną, bo mi wówczas wybitnie nie szła i już do niej nie wracałam.  Od tamtej pory czytałam jeszcze jakąś książkę tego autora, opowiadania, ale w sumie nie pamiętam nawet jaki to był tytuł. Po "Grand" sięgnęłam skuszona okładką - utrzymanym w szarościach zdjęciem hotelowego korytarza z mocno zaakcentowaną kolorem sukienki kobiecą sylwetką. Poniekąd też trochę zadziałało "prawo serii". Skoro już czytałam "Co się zdarzyło w hotelu Gold" G. Kozery, to pozostając przy tematyce "hotelowej" sięgnęłam również po "Grand". Czy było warto? I tak, i nie...

"Grand" to wielowątkowa powieść złożona z kilku opowieści o postaciach, których ścieżki zbiegły się w tym samym miejscu i czasie właśnie w tytułowym sopockim hotelu. Kolejne części oznaczone są numerami pokojów, w których przebywają (mieszkają, czy w jakiś sposób są z nim związani) bohaterowie:  dziennikarka Justyna, kloszard Lichutki,  pastor Maksymilian von Drevnitz,  Szymon  Ksenberger, cierpiący na chorobę Parkinsona  Joachim Pokuta, wiarołomna żona bogatego biznesmena Weronika Pętla-Zasuwa, czy rosyjska sprzątaczka Lubow. Każdy pokój  ma również swoją historię, padają nazwiska goszczących tam Hitlera i  Putina, a zatem cała powieść zyskuje jeszcze inny wymiar poza teraźniejszym.

Oprócz wspólnej przestrzeni,  bohaterów łączy "hotelowa bezdomność", samotność, powikłana sytuacja życiowa, uczuciowa, bagaż przeżyć. Mamy tu toksyczne związki, zdrady, skomplikowane układy,  rozbudzone nadzieje i  stracone złudzenia, do tego domieszka wątków żydowsko-niemieckich, wojennych wspomnień. Nie każda opowieść kończy się happy endem, ale niektóre niosą nadzieję, co pokazuje nam epilog.   Emocje,  sięganie do historii i dziedzin naukowych, splątane ludzkie losy i różnorodne charaktery, tendencja do psychologizowania to chyba główne cechy prozy Wiśniewskiego, która mimo swego bogactwa treści wieje takim jakimś chłodem. Do mnie nie do końca ona przemawia.
O ile pierwsza  część - rozpoczynająca się od nietypowego spotkania na plaży dziennikarki(odreagowującej sercowy zawód) z podającym jej pomocną dłoń poczciwym, aczkolwiek obdartym i zaniedbanym bezdomnym - podobała mi się bardzo, wciągała i urzekała każdym niemal słowem, to dalej już nie byłam tak zachwycona. Początkowo myślałam, że to książka z rodzaju tych, które chciałoby się czytać kolejny raz, później już coraz bardziej znużona przewracałam kartki. Wiśniewski ma taki styl, który w większych dawkach przytłacza. Przynajmniej mnie dość zmęczył. Opowiadania - moim zdaniem wychodzą mu lepsze. I może trochę za mało znam jego twórczość, ale pokuszę się o stwierdzenie, że on ciągle pisze o tym samym, tylko w różnych odsłonach.

Jestem pod wrażeniem postaci kloszarda Lichutkiego, świetna kreacja. Skojarzył mi się z włóczęgą -filozofem z filmu "Komedia małżeńska" (grał Zdzisław Wardejn), a także z podobną postacią człowieka po przejściach, który wybrał minimalizm życia w powieści "Anioł w kapeluszu" M. Szwai. Dla mnie ten bohater to chyba najlepsze i niemal jedyne, co zapamiętam z lektury "Granda". Reszta mi jakoś przeciekła przez palce. Niemniej uważam, że warto podjąć wyzwanie i przejść się hotelowym korytarzem, by zajrzeć przez dziurkę od klucza do losów poszczególnych bohaterów.




Za możliwość zmierzenia się z powieścią J. L. Wiśniewskiego 
dziękuję 
Wydawnictwu Wielka Litera.

środa, 18 czerwca 2014

"Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie" M. Niedźwiecki

Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie
Wyd. Wielka Litera 2014
"Ogólnie zaś chodzi o to, żeby nie być idiotą" śpiewa Maryla Rodowicz w piosence do słów A.Osieckiej.  Natomiast być radiotą.... O, to już zupełnie inna, w dodatku świetna, sprawa!

Radiota  to radiotechnik obsługujący radiostację,  jednak w odniesieniu do Marka Niedźwieckiego to słowo nabiera jeszcze innego znaczenia związanego ze stylem, czy sposobem życia. Radiota to totalny pasjonat radia. "Zawsze wiedziałem, że będę pracował w radiu i nic poza radiem mi się nie przydarzyło. U mnie praca równa się życie, a życie równa się praca. Jestem radiotą." ( s. 13.) -  wyznaje ikona Programu Trzeciego Polskiego Radia, twórca Trójkowej Listy  Przebojów, autor audycji "Markomania",  prowadzący "Tonacji Trójki". Radiota to także "radiowy patriota", wierny swojej pracy i pasji, zaangażowany,  zawsze dający z siebie 100%, nawet kosztem odchorowania tego później.
 O Marku Niedźwieckim można powiedzieć, że wychował pokolenie na prezentowanej przez siebie muzyce, dla wielu stał się niedoścignionym wzorcem, idolem, kształtującym muzyczne gusta słuchaczy.

W swojej drugiej  książce, która - podobnie jak pierwsza - w pierwotnym założeniu miała być o Australii, Pan Marek przedstawia wspomnienia z dzieciństwa i dorastania w rodzinnym Szadku, opowiada o czasach  studiów na kierunku budownictwo, praktyk w studenckim radiu "Żak", pracy na etacie w łódzkiej rozgłośni, o początkach swojej działalności w Trójce i dwuletniej przerwie, o epizodzie w "Złotych Przebojach", wyjazdach zagranicznych,  muzycznych fascynacjach,  snuje swoje refleksje o życiu i świecie.
Czyni to sentymentalnie i szczerze, ale dość pobieżnie i powściągliwie, bez zagłębiania się, roztrząsania. Ujawnia tyle, ile chce. Zachowuje dystans i klasę.

"Jestem normalniakiem"  - mówi o sobie. Nigdy nie dążył do popularności, ale chcąc nie chcąc stał się rozpoznawalny, głównie za sprawą swego wyjątkowego, niepowtarzalnego głosu. Daleki jest jednak od celebryckiego blichtru. Ceni sobie prywatność, ma swój własny świat, świadomie wybrał samotność Jest skromny, poukładany, czasem z niego "fafuła" - jak to sam określa. To taki trochę "dziwak", ale przesympatyczny, nie wadzący nikomu.
 Z książki emanuje szczerość, harmonia, poczucie dobrego, spokojnego życia, zawodowego spełnienia, odnalezienia swojego sensu istnienia.

Miałam przyjemność czytać  "Nie wierzę w życie pozaradiowe"  i mogę stwierdzić, że obecna publikacja nie stanowi powtórki z rozrywki, choć pewne fakty biograficzne siłą rzeczy musiały być ponowione. O ile poprzednia książka budziła niedosyt, to "Radiota" w jakimś stopniu ten niedosyt wypełniła, ale i wyzwoliła apetyt na więcej. Może w końcu powstanie książka o australijskich wyprawach Niedźwiedzia? Zapewne nie tylko ja z ochotą bym taką przeczytała!
Czytając "Radiotę" czułam się jakby mi ktoś opowiadał o swoim życiu i pokazywał album ze zdjęciami, tak swojsko, ciekawie, rzeczowo i refleksyjnie zarazem. Fotografie (z archiwum autora) i szata graficzna, w jakiej zostały zaprezentowane, to duży walor książki, wydanej co prawda w miękkiej oprawie, ale na kredowym papierze.

"Radiota", czyli skąd się biorą Niedźwiedzie" to czytelnicza gratka nie tylko dla słuchaczy Trójki i fanów Pana Marka, to również odpowiednia lektura dla tych, którzy lubią czytać o ludziach z pasją, którzy znaleźli swój sposób na życie i są z niego zadowoleni.


środa, 30 kwietnia 2014

"Kto to pani zrobił?" A. Passent

Gdzie można dostać dobre szpilki?
 W PASSENTerii!!
(A.G.)



Wyd. Wielka Litera 2014





Do córki Agnieszki Osieckiej i Daniela Passenta miałam zawsze neutralny stosunek. Nie oglądałam jej - i nadal jakoś mi się to nie składa - w telewizji, nie drażniła mnie więc jej maniera, która razi wiele osób. Natomiast gdy napatoczył mi się numer "Twojego Stylu" to jego lekturę zazwyczaj rozpoczynałam od felietonów, w tym także pióra Agaty Passent i przyznam, że czytałam jej teksty z przyjemnością. Potem podpadła mi ta osóbka bardzo, ale już nie wnikajmy dlaczego. Z czasem się "od-obraziłam", znów mi była obojętna. Kiedy dowiedziałam się o jej książce, uznałam, że może być ciekawie i chciałam przeczytać. I oto zrealizowałam ten zamiar, całkiem sobie to chwaląc.

"Kto to pani zrobił?" to wybór felietonów, jakie Autorka publikuje już od 18 lat na łamach Twojego Stylu. Zatem mamy do czynienia z pełnoletnią felietonistką! Tytuł pochodzi od jednego z tekstów, który zaczyna się od oburzenia "fachowca" na stan ściany, na której miałby zamontować półki (ściana krzywa, nic się nie da zrobić!), a jego meritum stanowi zdanie "Polski mężczyzna nie czuje się spełniony, zanim do cna nie skrytykuje swego poprzednika.". Rzeczywiście, coś w tym jest, zwłaszcza w połączeniu z tendencją Polaków do uważania siebie za eksperta we wszelkich dziedzinach, ciągłego krytykowania. To tylko jednak czubek góry lodowej.


Agata Passent błyskotliwie, celnie, niekiedy z przekąsem odmalowuje portret człowieka współczesnego i realia otaczającego go świata, świata pełnego absurdów i paradoksów. "Dostaje się" i mężczyznom i kobietom. Teksty zgrupowano w rozdziałach o następujących, jakże wymownych tytułach np.: "Baba w futrze, czyli z życia Polaka", "Pasożytka, czyli z życia Warszawki", "Szeherezada z mokrą szmatą, czyli z życia kosmopolitki", "Doświadczona dziewica, czyli z życia matki, żony i kochanki", "Mężczyzna w lufciku, czyli z życia myślicielki", "Tanio popsuję, czyli z życia mojego".

Autorka zgrabnie wbija szpileczki, ale nie kłuje nimi złośliwie, tylko zaznacza i uwypukla, ironicznie prezentując swoje obserwacje. Takie literackie szpilki znajdziemy tylko w "passenterii"!!! Codzienność i ludzie nieustannie zaskakują, wachlarz wad, przywar i stereotypów jest szeroki, zatem materiału do tekstów nie brakowało i na przyszłość nie zabraknie. Nie ma tu skandali, sensacji i rewolucji, nikt się nie obrazi ( no chyba, że brak mu zdrowego rozsądku i dystansu do siebie, ludzi i świata). Na uwagę zasługuje różnorodność poruszanych kwestii. Są m.in. sprawy damsko- męskie, wspomnienia, inspiracje. Można tej pani nie lubić, ale nie można jej odmówić inteligencji, ironii (także autoironii) zmysłu obserwacji i umiejętności krytycznego myślenia.


Okładka - na pierwszy rzut oka nie wzbudza sympatii, mi również się nie spodobała. Wykombinowałam jednak sobie, o co tu chodzi. To przecież "słitfocia", autorka pstryka swój portrecik z przymrużeniem oka w dosłownym tego słowa znaczeniu, by w taki przewrotny sposób podkreślić to metaforyczne "przymrużenie". Występujące w otoczeniu Passent rekwizyty typu młotek, drabina i kask według mnie nie tylko wiążą się z tytułowym felietonem, ale pokazują, że dziennikarka nieco wyremontowała swoje teksty, chce zburzyć mur stereotypów i zbudować parę interesujących tez.

Wiem, że nie którzy nie trawią Agaty Passent, ale może nie warto się uprzedzać na podstawie paru występów w tv. Nie upieram się, by na siłę kogokolwiek przekonywać do tej książki. Na próbę proponuję siegnąć po teksty publikowane w "Twoim Stylu". Gdy komuś przypadnie do gustu styl autorki, wtedy może siegnąć po więcej- cały zbiór "Kto to pani zrobił?". Sympatyków pióra założycielki Fundacji "Okularnicy" namawiać nie trzeba, wiadomo: kto lubi, ten przeczyta.

Wspomnę, że książkę rekomenduje Kuba Wojewódzki w Kronice Popkuluturalnej w "Polityce",
a 7 maja o godz. 19.00 w Faktycznym domu Kultury w Warszawie, ul. Gałczyńskiego 12 odbędzie się spotkanie z autorką, które poprowadzi Rafał Bryndal.

wtorek, 1 kwietnia 2014

"Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę" A. Martin- Lugand

Wyd. Wielka Litera 2014

"Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę", a nieszczęśliwi - topią smutki w strugach deszczu i alkoholu w nieco surowej acz malowniczej scenerii irlandzkiego miasteczka.

To nie jest słodka historyjka o kobiecie po przejściach, która wyjeżdża w świat i  w górach nad jeziorem otwiera wymarzoną cukiernię, księgarnię czy pasmanterię, odnosi sukces, znajduje szczęście, miłość i następuje totalny happy end. To  gorzka  opowieść o długim i skomplikowanym procesie przeżywania żałoby i poczuciu niepowetowanej straty po tragicznym odejściu najbliższych, o (nie)radzeniu sobie z zaistniałą sytuacją, o tkwieniu we wspomnieniach, o trudnym i wręcz niewyobrażalnym powolnym powracaniu do "normalnego" funkcjonowania w społeczeństwie, do codziennych zajęć, pracy zawodowej. O pogrążaniu się w nie do końca może uświadomionej depresji. O tym, że trzeba dać sobie naprawdę dużo czasu, by po takiej traumie otworzyć się na innych i na świat, by pogodzić się ( w takim stopniu na ile to możliwe) z tym, co się stało.

Przeczytałam tę powieść w jeden wieczór, nieomal jednym tchem,  w tym samym dniu, w którym wyjęłam ją ze skrzynki pocztowej. Stopień nieodrywalności od lektury wiele o niej świadczy - coś w niej przykuło  moją uwagę tak, że zapominałam o wszystkim, a sterta prasowania leżała odłogiem. Chciałam od razu poznać historię Diane i przekonać się, jak sobie poradzi. Przyznam, że początkowo skusił mnie tytuł i okładka, ale w moim przypadku - nie żałuję lektury.

Nie twierdzę, że to wyjątkowa i rewelacyjna powieść osadzona w szerokich kontekstach, bo tak nie jest. Tak też chyba nie miało być. Jest to debiut literacki francuskiej psycholog klinicznej, Agnes Martin-Lugand. Nie każda książka, zwłaszcza debiutancka, musi być od razu perłą na miarę Nobla, czy - jako że bliższa  ciału koszula.... - Nagrody Goncourtów. Czytelnicy chcą zwykłych, życiowych, nieprzekombinowanych i emocjonalnych opowieści - taką właśnie napisała francuska autorka i wydała własnym sumptem. Zaryzykowała, spełniła swoje marzenie i odniosła sukces - prawa do publikacji sprzedano do kilkunastu krajów.
Przyznam, że zaskoczyły i zdziwiły mnie nieco niektóre opinie o  "Szczęśliwych ludiach...", a mianowicie, że to powieść zła, słaba, banalna - w moim odczuciu taka nie jest, ale zależy jakie kto ma oczekiwania i do czego porównuje. Czy jest to powieść schematyczna  - można polemizować. Nie da się ukryć, że wystepują tu znane motywy (wyjazd - początkiem zmian, homoseksualny przyjaciel,  "kto się czubi, ten się lubi" itp.).
Dobrze i zajmująco zrealizować schemat też jest sztuką, która nie wszystkim się udaje, według mnie Martin- Lugand się to udało. 
Nie zgadzam się, ze stwierdzeniem, że to "marne romansidło". Nie odczytałam tego jako romans, ale jako opowieść o stracie i próbie pogodzenia się z rzeczywistością,  o powracaniu do "normalności" chociaż już zawsze będzie inaczej...  Przytyk: "w dodatku facet nazywa się Edward" - wydaje mi się bezzasadny, może komuś nie podobać się to imię, czy występować ono w innych utworach, ale w sumie imię jak imię, niejednemu psu Burek, za przeproszeniem.

Nie podzielam zdania,  że tytuł jest zupełnie nie związany z treścią. Nie wszystko przecież musi być  podane wprost, czasem trzeba sobie doczytać "między wierszami". Wolę też dziwaczne, zastanawiające, intrygujące tytuły niż proste i bezpośrednie nazwy, które szybko ulatują z pamięci ( czy to był domek czy dworek nad jeziorem, a może na wzgórzu, na wiśniowym, czy topolowym... itp. itd.)
"Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę" to nazwa widniejąca na drzwiach kawiarni literackiej, którą prowadziła Diane, a od czasu wypadku nie przestąpiła jej progu, gdyż za bardzo kojarzy jej się ona z życiem sprzed tragedii. Nawet dźwięk dzwoneczka u wejścia przypomina jej  małą Klarę. To, co dzieje się z lokalem pod nieobecność szefowej, w pewnym stopniu odpowiada jej stanowi ducha - jest tu pusto i brudno. Bohaterka zmagając się  doświadczeniami losu, owszem, pija kawę i  czyta książki ( m. in. The Good Life Jaya McInerneya, kryminał Arnaldura Indridasona, Kroniki San Francisco Arminsteada Maupina) ale nie czuje się  szczęśliwa, co jest zrozumiałe w  jej przypadku.  Tu pojawia się pytanie  - czy kiedyś uda  się tej kobiecie odzyskać względny spokój i choć namiastkę utraconego szczęścia? Być może. Przed Diane jednak długa droga. I jakby dla niej są akurat słowa piosenki "Cieszmy się z małych rzeczy, bo wzór na szczęście w nich zapisany jest". Tylko nieraz potrzeba wiele czasu, by nauczyć się to dostrzegać.

Dla mnie ta książka to prosta opowieść o skomplikowanych sprawach. Romans nie stanowi jej meritum. Diane i Edward to dwoje samotników, zamkniętych w sobie i najeżonych, zatraconych w swym cierpieniu i przeżyciach z przeszłości, zagmatwanych emocjonalnie. Lgną do siebie, oswajają się nawzajem  jak dzikie zwierzątka, nieufne, niepewne siebie. To, co dzieje się między nimi jest w sumie dla nich korzystne, ale czy to zaowocuje w przyszłości? Oboje stawiają krok do przodu, nie ma jednak pewności, co dalej.
Wbrew pozorom nie jest to opowieść smutna,  choć wychodzimy od przygnębiających faktów. Bywa ironicznie, a za sprawą Judith i Feliksa, nawet zabawnie, czy chociaż "uśmiechnięto".
Zakończenie jest dość otwarte, pogodne i optymistyczne, ale nie daje ostatecznej odpowiedzi, pozostawiajac bohaterów i czytelników z nadzieją.

Oczami wyobraźni widzę filmową wersję "Szczęśliwych ludzi..." - W rolach głównych - Meg Ryan jako eteryczna Diane oraz Colin Firth jako gburowaty Edward. Do przebojowej roli Feliksa jeszcze nie mam kandydata. W literackich skojarzeniach ( np. pod względem klimatu, motywu, emocji) przyszły mi na myśl trochę "Wichrowe wzgórza", trochę "Łatwopalni", jakoś też mi pasuje C. Ahern głównie poprzez pryzmat "PS. Kocham Cię.", poniekąd także - pozostając wśród francuskiej literatury - "Lista moich zachcianek" G. Delacourta, a może i nawet opowiadania E. E. Schmitta.

"Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę" to, powtórzę, prosta opowieść o skomplikowanych sprawach, taka, którą się  po prostu pochłania. Emocjonalna, niegłupia, kobieca. Pozornie lekka, ale swój ładunek posiada. Podobała mi się o niebo bardziej niż  np."Wiśniowy Klub Książki".
Może nie każdy zapamięta tę lekturę, ale ja tak. Stawiam jej plusa, bo zgadzam się, że:
"W waszym życiu też chyba nie zawsze jest miejsce i czas , żeby czytać Sartre'a w oryginale od tyłu i do góry nogami"   
( D. Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty..., s. 5) 


 ***
PS. A teraz idę czytać Prousta. W oryginale, od tyłu i do góry nogami!
P.A.



niedziela, 30 marca 2014

"W domu innego" R. Brook



Czytając opis tej powieści przypomniał mi się znakomity "Dom Małgorzaty" Ewy Kujawskiej -  o dwóch kobietach: Polce Małgorzacie i Niemce Hildegard naznaczonych wojennymi przeżyciami, którym przyszło egzystować w jednym domu. Tu podobnie -  los zetknął dwie rodziny: angielską i niemiecką.  Generalnie rzecz biorąc są to jednak zupełnie inne powieści, ale to pierwsze skojarzenie stało się impulsem do sięgnięcia po utwór Rhidiana Brooka. Notabene imię i nazwisko autora brzmi podobnie jak "reading book", toteż przeczytałam, w dodatku z zachwytem! Od razu powiem, że skoro powstaje ekranizacja "W domu innego" to ja jej życzę Oscara i tłumów w salach kinowych.

Powieść pokazuje rzeczywistość powojenną z innej perspektywy niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Mamy tu bowiem obraz społeczności niemieckiej po II wojnie światowej w okupowanym (strefa angielska) kraju. Rzecz dzieje się w Hamburgu, 1946 r. Ludność cywilną  dotyka nędza, głód, cierpienie po śmierci lub zaginięciu bliskich, miasta  w większości są  zbombardowane, niemieckie domy są zajmowane, a ich mieszkańcy wysiedlani do obozów, poddawani weryfikacji, segregowani. Wydaje mi się, że rzadko myślimy o Niemcach w tych kategoriach. Patrzymy - a zwłaszcza pokolenie naszych dziadków - na nich jak na wrogów, okupantów, zło wcielone. Tymczasem Niemcy to nie  tylko Hitler, SS, gestapo,  zbrodniarze wojenni. To także zwykli obywatele miast, miasteczek i wiosek, nie wszyscy przecież utożsamiali się z polityką fuhrera. To także wykształceni i kulturalni ludzie, tacy jak jeden z głównych bohaterów  - architekt Lubert, czy tłumaczka Ursula.  To wreszcie dzieci, takie jak Ozi, "zdziczałe maluchy", które w wojennej pożodze straciły rodziców, domy, zmuszone zostały walczyć o przetrwanie wśród zgliszczy, ruin i śmietników, wplątując się w w rozmaite konszachty i kontrabandy.

Tytuł oryginalny to "The Aftermath" - następstwa,  i choć dosłowne tłumaczenie nie byłoby może tak intrygujące jak tytuł "W domu innego", to doskonale ujmuje problematykę powieści - chodzi tu bowiem o następstwa wojny na bardzo wielu płaszczyznach - politycznej, historycznej, ekonomicznej, gospodarczej, geograficznej, społecznej, a także psychicznej i bardzo osobistej.
R. Brook opowiadając ( w bardzo przekonujący, "filmowy" sposób, jak na scenarzystę przystało) o perypetiach brytyjskiego pułkownika Lewisa Morgana, jego żony Rachael, syna Edmunda oraz Herr Luberta i jego córki Friedy zamieszkujących wspólnie posiadłość nad Łabą oraz o innych postaciach pokazuje  różne barwy  relacji międzyludzkich. Są to relacje rodzinne, małżeńskie, damsko-męskie, narodowościowe,  relacje na linii  panowie- służba,  dorośli - dzieci, swoi i wrogowie, zwycięzcy i pokonani, silni i słabi, okupujący i podporządkowani, ale także szlachetni i nieuczciwi. Można by tu rozrysować wiele układów i wyróżnić wiele wątków.
Na pewno poruszający  i wstrząsający jest wątek dzieci  - jak banda bezpańskich psów żerują w ruinach i opuszczonych domostwach, kradną, walczą o przetrwanie, papierosy to waluta, za którą mogą zdobyć jedzenie, przepustki itp. Wojna zabrała im dzieciństwo, traumatyczne wydarzenia zdruzgotały ich psychikę, sytuacja popchnęła ich na błędne ścieżki ( także przypadek Friedy).
Sugerowany przez opis na okładce romans nie stanowi meritum tej powieści, to tylko element w  dziejach bohaterów, który okazał się ważny z punktu widzenia zmian zachodzących w psychice postaci. A dzieje się tu sporo.

W powieści zarysowano wiele problemów - m.in. samotność, wyalienowanie ( także w związku) cierpienie, przebaczenie, sprawiedliwość, ludzka godność, uczciwość,  lojalność, nastawienie do bliźniego.
W domu innego - co to znaczy "inny"? To nie powinien być synonim wrogiego, czy gorszego. W propagandowych ulotkach, które czyta Edmund przed wyjazdem do Hamburga, pouczano o "obcym narodzie w obcym, wrogim kraju", pisano, by "nie bratać się z Niemcami". Chłopiec zadaje pytanie "Nawet jeśli ich lubimy?" Teoretyczne wskazówki okazują się niczym wobec prawdziwego życia, a tu nie da się uniknąć normalnych relacji, przecież czy to Niemiec czy Anglik to tacy sami ludzie, mają różne charaktery, ale tak samo czują, cierpią, tęsknią,  przeżywają. Stąd komitywa Edmunda ze służącymi, sympatia dla nauczyciela czy pana Luberta, czy specyficzny "układ" z bandą niemieckich dzieciaków. 
Podobnie wśród dorosłych. Pułkownik Lewis Morgan  traktuje ludzi w sposób sprawiedliwy, uczciwy, "ludzki", naprawdę chce pomagać, jest może idealistą, ale gdyby wszyscy byli tacy jak on to na pewno byłoby lepiej. Herr Lubert -  kulturalny i wykształcony architekt, gospodarz domu pełen godności, łamie stereotyp "złego Niemca", budzi szacunek i to właśnie on przełamuje skorupę, w jakiej zamknęła się pani Morgan. Tu muszę wspomnieć, że jej postać skojarzyła mi się z "Cudzoziemką" - a to za sprawą słów, wypowiedzianych przez Luberta:
"Współczuję pani tej straty, wyjazdu z kraju i kłopotów, jakie stwarza mieszkanie pod jednym dachem  z byłym wrogiem i stale nieobecnym mężem. Wierzę, że jest pani kimś więcej niż tylko zgorzkniałą i pełną uprzedzeń kobietą. Przeżywa pani swój ból. Dostrzegam  go w pani oczach i słyszę w pani grze. Ale inni też cierpią. Niech się pani ocknie! Nie jest pani jedyna." ( s. 184)


U źródeł tej powieści leży prawdziwa historia o dziadku autora, który w 1946 roku rekwirując niemiecki dom pozwolił jego dotychczasowym właścicielom, by w nim pozostali. Rodzinny przekaz stał się inspiracją dla książki -  Rhidian Brook przez lata był namawiany do jej napisania i dobrze, że uległ "naciskom" agentki, wydawcy, przyjaciół. Oto bowiem mamy  dobrą, wciągającą powieść, pełną problemów i ważnych pytań, poruszajacą i zapadającą w pamięć.  Przełożył ją  Bohdan Maliborski, tłumacz m.in. prozy Doris Lessing
Prawa do "W domu innego" sprzedano do 20 krajów - jak głosi nota na okładce, jest filmowana przez Ridleya Scotta. Zanim jednak pójdziemy do kin - przeczytajmy, bo warto!


Zapraszam do zapoznania się z fragmentem powieści opublikowanym na stronie wydawnictwa Wielka Litera.








wtorek, 18 marca 2014

Wyklęci i przeklęci -"Brudne serca" Anna K. Kłys


Wielka Litera 2014
Od 4 lat w dniu 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych ustanowiony "w hołdzie „Żołnierzom Wyklętym" – bohaterom antykomunistycznego podziemia, którzy w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienie dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku, jak i w inny sposób, przeciwstawiali się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu..."(z  preambuły ustawy w hołdzie „Żołnierzom Wyklętym").
Adekwatną do tych okoliczności okazała się lektura głośnej już, omawianej w mediach ( w tym Trójkowej audycji "Z najwyższej półki") książki "Brudne serca" Anny Karoliny Kłys - poznańskiej dziennikarki, reporterki  związanej z Radiem Eska, autorki wywiadu-rzeki z Bohdanem Smoleniem, zajmującej się sprawami społecznymi, a także fotografią. Autorka zaprezentowała nam kawałek  historii "źle obecnej w szkole". Już podtytuł "Jak zafałszowaliśmy historię chłopców z lasu i ubeków" wskazuje, jakiego tematu i jakich czasów dotyczy publikacja. O historii najnowszej, powojennej właściwie wiemy niewiele, a i ta szczątkowa wiedza uzależniona jest od tego kto i jak nam ją przekazywał, w jakich okolicznościach politycznych, że tak powiem, bo nie jest nowiną iż pewne treści w podręcznikach pojawiły się dopiero po 1989 r, a zafałszowań i przemilczeń chyba nigdy nie uda się uniknąć.

Anna Kłys podjęła się bardzo trudnego i ważnego zadania, by skrawek polskich powojennych dziejów  naświetlić i przybliżyć. Odwołała się do pojęcia pamięci narodowej,  która jest "sumą skleroz wszystkich obywateli" ( s. 7). Pamięć pojedynczych ludzi bowiem pewne fakty zaciera, wypiera, przekręca i tworzy na nowo. "Mamy bohaterów i zdrajców, ofiary i katów, stare pomniki dyskretnie wywiezione lub zburzone, a w oprawie muzyki, poezji i wzruszeń odsłaniane nowe. Nie mamy tylko  ciągle pojęcia - co powoduje, że zostaje się bohaterem albo zdrajcą." (s. 8)
Zdaniem autorki, zapewne nieodosobnionym, nic nie jest albo białe albo czarne (czy też czerwone - pozostając przy symbolice barw naszej narodowej flagi).  Sztucznym wydaje się jednoznaczny podział na dobrych i złych, apoteozowanie jednych i potępianie drugich,  to niemożliwe,  "żeby wszyscy byli w AK, żeby w Wermachcie służył tylko jeden dziadek ", że nikt nie kradł cudzej własności, a donosy pisali tylko szpiedzy sowieccy. (~ s. 14). Bo tak nie było, o czym świadczą przecież dokumenty, a zdrowy rozsądek nakazuje przyjąć postawę obiektywną. Nie wszyscy partyzanci byli "święci", nie każdy milicjant był z gruntu zły.

 W swej mrówczej niemal pracy pani Kłys zgłębiła wiele materiałów źródłowych,  m.in.  zestawienie "Skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu 1946-1955" - wydane przez IPN. Niewiarygodne, jak wiele osób zostało zgładzonych za "przestępstwa antypaństwowe" ( oczywiście według ówczesnego systemu). Byli wśród nich  żołnierze podziemia zbrojnego, działacze konspiracji politycznej, a także cywile, którzy pomagali "bandom", czy ludzie, którzy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Przed WSR stawali cywile, funkcjonariusze MO, UB, Straży Więziennej, żołnierze KBW oraz WP - czytamy w publikacji. Jedynym śladem po rozstrzelanych są dokumenty ze śledztw, rozpraw i protokoły z wykonania kary- rozstrzelania. Przerażające jest to, że nie wiadomo, gdzie dokładnie byli zabijani, gdzie ich pochowano, co tak naprawdę się stało z ich ciałami.
Wśród tych tragicznych skazańców był Stanisław Cichoszewski ps. Struś, były milicjant, któremu postawiono zarzut działalności w grupie (określanej jako banda rabunkowo- terrorystyczna) "Rycerz" - "Szefa Czesia", napady na posterunki, potyczki z MO, UB, nielegalną broń, ucieczkę z więzienia... To jego tropem podąża w swym reportażu dziennikarka. Drugą sylwetką, której bliżej się przyjrzała, był Jan Młynarek - dowódca plutonu egzekucyjnego, naczelnik aresztu śledczego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Człowiek, który kilkakrotnie pisał prośby o zwolnienie ze służby, narażał się na nagany, kary dyspyplinarne, jakby dążąc, by go zwolnili; który fałszował swój życiorys. Anna Kłys próbuje pokazać ich od  tej zwyczajnej strony, jako mężów i ojców, dociec o czym marzyli, co czuli, czego chcieli. Na ich przykładzie przedstawia zawiłość ludzkich losów na tle powojennej rzeczywistości, historii i polityki.
Kolejną postacią, która zaistniała na kartach tej książki jest mecenas Hejmowski - adwokat z urzędu w procesie  Greisera, obrońca oskarżonych przez WSR i osadzonych w Polsce obywateli niemieckich. Są tu jeszcze przywołane tragiczne losy Władka Trawy, Janka Jodzisa, Stacha Janickiego oraz Władysława Rachela - sołtysa Sucharzewa, który przenocował akowców. Oprócz tych wstrząsających opowieści jest także niemniej poruszający rozdział "Prawa i przywileje narodu niemieckiego" - o pasie przygranicznym, rodzinnych stronach Cichoszewskiego i Młynarka, gdzie sporo było Niemców. Tu mowa o dzieleniu ludności na kategorie, wysiedlaniu, wkraczaniu frontu radzieckiego. Przywołane wspomnienia mieszkańców rocznik 1928, czy 1927. To, co zapamiętali, przyprawia  co najmniej o gęsią skórkę.

"Brudne serca" mają wymiar również bardzo osobisty, albowiem autorka musiała stanąć oko w oko z przeszłością własnej rodziny, a ściśle swojego ojca, dyrektora Archiwum Państwowego, który w latach 1959-69 był w SB. Odkrycie tego faktu było dla Anny traumą, spotęgowaną przez to, że wszyscy dookoła o tym wiedzieli, tylko nie ona..., że  rodzice nie chcą o tym rozmawiać.  W pewnym sensie zawalił jej się świat. Musi nauczyć się żyć z tą świadomością. Zapewne jak szereg innych córek, synów, żon, wnuków, kuzynów itp.... Czy jednak da się przejść nad tym do porządku dziennego? Czy rodzina może być dyskredytowana czy  obwiniana za postępowanie swoich członków? Co naprawdę wiemy o swoich przodkach? To niezwykle trudna i frapująca problematyka.

Publikacja Anny Kłys pozwala uświadomić sobie wiele spraw, porusza, daje do myślenia. Nie sposób przejść obok niej obojętnie, nie da się jej przeczytać bez emocji. Na uwagę zasługuje bogactwo materiałów, do których sięgnęła dziennikarka  i ogrom jej  pełnej poświęcenia pracy. Doceniam to, jak również odwagę mówienia o swoich rodzinnych sprawach, przynam jednak, że momenatmi irytował mnie styl, jakim się autorka posługiwała, jakby chciała w niektórych momentach rozluźnić atmosferę, nieco może zbyt swobodnie komentując przytoczone fakty. Jest to moje subiektywne odczucie, możliwe, że innym to nie będzie wcale przeszkadzać. Nie da się jednoznacznie okreslić, czy "Brudne serca" to bardziej reportaż  historyczny czy esej, w każdym razie jest to kawał dobrej literatury faktu, z którą warto się zapoznać.






czwartek, 14 listopada 2013

Okrutna baśń o kobietach i sile przetrwania - "Gołębiarki" Alice Hoffman


"Gołębiarki" to powieść polecana zarówno przez popularną i niezwykle poczytną pisarkę Jodie Picoult jak i przez uznaną noblistkę Toni Morrison, rekomendowana również przez polską znaną autorkę Małgorzatę Gutowską - Adamczyk i chwalona przez czytelników. Jej lektura stanowiła zatem bardzo obiecujące wyzwanie. Podjęłam je z dużą ciekawością i niepewnością, czego mogę się spodziewać po Alice Hoffman. Przyznam bowiem, że po raz pierwszy słyszę o tej amerykańskiej pisarce, choć zrealizowany na podstawie jej powieści film "Totalna magia" gdzieś mi świta w czeluściach pamięci. Wróćmy jednak do książki uważanej za najważniejszą w dorobku tej powieściopisarki.

Powieść składa się z czterech części, narratorką w każdej jest inna bohaterka. Kolejno poznajemy dzieje Jael - córki skrytobójcy, Riwki - żony piekarza, Azizy - młodej wojowniczki oraz Sziry - "czarownicy". Są one jak cztery żywioły, o niektórych nawet mowa wprost: symbol Sziry  to  woda, a znak Jael stanowi ogień. Różnią się wiekiem, stanem cywilnym i  rodzinnym, charakterami. Mimo niejednorodności jest coś, co je łączy - niesamowita wola przetrwania,  siła, trudna do określenia kobieca moc. Ich losy -  pełne tragizmu, cierpienia, rozpaczy, naznaczone bólem, okrucieństwem i śmiercią - splatają się w trudnej wojennej sytuacji, w twierdzy Masada, gdzie wspólnie pracują zajmując się gołębnikami. Każda z kobiet dźwiga jakieś brzemię, cierpią, nie poddają się jednak okrutnej rzeczywistości. Twardo udeptują swoją ścieżkę mocą miłości, wytrwałości, nieraz zemsty, ale i przebaczenia, poświęcenia. Zdobywają się na naprawdę wiele, walczą - nie tylko bronią, ale i sprytem, uczuciem, czy za pomocą magicznych rytuałów i talizmanów. To, czego doświadczają, trudno jest sobie wyobrazić i przyjąć, sprawia to lekturę bardzo przytłaczającą i bolesną. 
Całość wieńczy epilog - ukazujący z perspektywy kilku lat zakończenie dramatycznej historii. Naprawdę trudno się pogodzić z tym, co czytamy, co się stało ze społecznością twierdzy Masada, a wśród nich z bohaterkami i ich bliskimi. Czy to było słuszne, heroiczne, jedyne wyjście z sytuacji? Nie wiem. Można tu postawić wiele pytań. Zapewne równie wiele byłoby odpowiedzi.

Powieść jest obszerna nie tylko pod względem ilości stron (niemal 600), ale i tematów, jakie w sobie zawiera - mamy oto całe spektrum relacji międzyludzkich ( np.kobieta- mężczyzna, ojciec- córka, matka - dziecko, przywódca- wojownik, pan - niewolnik, przyjaciel - wróg), uczuć i emocji (np.miłość, nienawiść, przyjaźń, zawiść, zaufanie, poświęcenie), kwestie takie jak walka o wolność, heroizm, wiara oraz wiele innych,  każdy czytelnik dostrzeże coś innego, zwróci uwagę na rozmaite aspekty. 
Autorka kreśląc portrety bohaterek, nie pominęła ciekawego historycznego tła, a  fabularny tok wydarzeń snuł się raz szybciej  raz wolniej, czasem - ujęty retrospektywnie, ale zawsze zajmująco. Jedyne, do czego można mieć zarzuty, to brak zróżnicowania  narracji w poszczególnych częściach - według mnie każda z bohaterek opowiadała jednakowo.
Finał sprawił, że po skończeniu lektury czułam się roztrzęsiona i wyczerpana emocjonalnie. Warto jednak było doświadczyć tej przejmującej historii rozgrywającej się w starożytnym Izraelu, w latach 70- tych n.e.

"Gołębiarki" to opowiedziana kilkoma kobiecymi głosami egzotyczna baśń z tysiąca i jednej nocy. Baśń smutna, okrutna i bez szczęśliwego zakończenia. Poruszająca i  przytłaczająca. Ważna i piękna! Niełatwo ją udźwignąć emocjonalnie i trudno ją zapomnieć.

Na zakończenie, tak już na marginesie, kilka uwag technicznych:
Na uznanie zasługuje piękne wydanie tej powieści - wręcz hipnotyzujące zdjęcie na okładce, wytłaczane litery, połyskujący szlachetnie tytuł. Szkoda tylko, że oprawa nie jest twarda.
Brawa ogromne należą się tłumaczowi - Bohdanowi Maliborskiemu, znanemu m.in. z przekładów twórczości Doris Lessing. Znakomicie, moim zdaniem, uchwycił "ducha" tej powieści.

Za możliwość przeżycia tej trudnej acz pięknej historii  dziękuję 

niedziela, 3 listopada 2013

"Blogotony" Inga Iwasiów


Feministka, pisarka i akademiczka - takie potrójne określenie widnieje w nagłówku bloga Ingi Iwasiów.  Wydaje mi się, że najkrócej i  najtrafniej  charakteryzuje ono tę znaną profesorkę Uniwersytetu Szczecińskiego, literaturoznawczynię, honorową ambasadorkę Szczecina, autorkę m.in. nominowanej do Literackiej Nagrody Nike powieści "Bambino", opowiadań "Smaki i dotyki",  prac naukowych o twórczości W. Odojewskiego i L.Tyrmanda, a także z zakresu gender oraz najnowszej książki "Umarł mi. Notatnik żałoby".

Wydane przez Wielką Literę "Blogotony" stanowią zbiór tekstów pogrupowanych w sześciu częściach, których tytuły już wskazują na rodzaj zawartej w nich treści: Zawodowo uczestnicząc, Przełamując fale (feminizmu i wszystkie inne), Tryb podróżny i osiadły, Myślenie jest polityczne, Mijanie, Blog w życiu (raczej nieprywatnym). 
Nietrudno wyjaśnić "blogotony" jako formę felietonów publikowanych jako wpisy na blogu. Ta nazwa ma jednak w sobie także coś muzycznego. Podążając za tym skojarzeniem, mogę stwierdzić, że  teksty serwowane przez Ingę Iwasiów nie brzmią fałszywie i choć różnorodne tematycznie (m.in. o książkach, filmach, podróżach, feminizmie, polityce i wydarzeniach kulturalnych) nie tworzą kakofonii, a budują harmonijne i mocne akordy. 
Można wyróżnić wśród nich ton osobisty, jednak najbardziej prywatne sprawy i wydarzenia z życia autorki nie są na pierwszym miejscu, a jakby "zanurzone" w szeroko  pojętej kulturze. To nie jest ekshibicjonistyczny dziennik "celebrytki", zresztą za taką  Inga Iwasiów żadną miarą nie uchodzi To osobiste notatki intelektualistki, która może być,  i zapewne jest, autorytetem dla wielu osób, nie tylko utożsamiających się z ideą feminizmu, czy krytyką feministyczną.
Zgodnie z tym, co autorka deklaruje we wstępie, jest  to autoprezentacja "z majaczącymi w tle przejawami kultury".  Taki subiektywny ( bo niby jak inaczej!) zapis uczestniczenia w życiu kulturalnym, zawodowym, codziennym, z wyostrzonym do maksimum zmysłem obserwacji i celnymi, nieraz ciętymi  czy ironicznymi uwagami. Trzeba podkreślić, że całość jest napisana przystępnie dla zwykłego odbiorcy, nie naukowym dyskursem pełnym specjalistycznych terminów. Zwyczajnie, a przy tym błyskotliwie, lekko i jednocześnie mądrze ( choć to się przecież nie wyklucza).
Widoczny jest - wspomniany także na początku - mozaikowy charakter zbiorku. Ta jakże różnorodna mozaika została jednak dobrze ułożona, bo choć najlepiej czytać tę książkę porcjami, to czyta się ją płynnie i z ciągłym apetytem na kolejny fragment. Przeczytamy  m. in. o edycjach Nagrody Nike, o wyjazdach do Wilna, likwidacji dwumiesięcznika Pogranicza, o Bałkanach wg Stasiuka, o kobietach  u  Wajdy, o karierze M. Szwai, o powieści "Na krótko", o filmach nagradzanych na festiwalu w Gdyni, o Euro 2012, wystawach, kongresach, własnych lekturach,  o prasie kobiecej, o współczesnym  języku... O tym, co dla Iwasiów ważne, ciekawe, zajmujące, irytujące, czy dające do myślenia.

Przy "Blogotonach" dobrze mieć pod ręką coś do pisania, by zanotować sobie a to interesującą uwagę ( np. że "Dziennik" Pilcha jest z Tyrmandowego ducha), a to wymieniony tytuł książki lub filmu (np powieść. "Numer zerowy" Pauliny Grych) - jako inspirację. Nie z każdą jednak myślą musimy się zgadzać, ale przynajmniej pole do rozmyślań mamy otwarte.
Inga Iwasiów jawi się jako "trzcina myśląca"; osoba zaangażowana w pełni w to, co robi, bezkompromisowa, krytyczna, szczera. Przyznam, że intuicyjnie czuję wobec niej sympatię ( nie tylko za rozmiar buta 35 slim), ale i pewien... respekt. Z duszą na ramieniu poszłabym na egzamin do prof. Iwasiów i pewnie z wrażenia odebrałoby mi głos. Zdecydowanie wolę pisać niż mówić, a już najbardziej - wolę czytać. 
Do "Blogotonów", które uważam za inspirującą i wartościową lekturę - jeszcze wrócę, tymczasem czuję się zmobilizowana, by wreszcie zmienić status stojących od dawna na półce powieści "Bambino" i "Ku słońcu" z "jeszcze nieprzeczytane" na "już  poznane".


Za impuls do poznawania twórczości Ingi Iwasiów dziękuję wydawnictwu Wielka Litera.

poniedziałek, 9 września 2013

"Trzy dziewczyny, trzy randki, trzy łóżka" Ewa Rajter

Być może kiedyś w przyszłości, może nawet niebawem, literaturoznawcy na potrzeby literatury rozrywkowej  ukują termin "greyizm". Abstrahując bowiem od wartości książek w stylu słynnych "50 twarzy Greya" nie da się nie zauważyć, że mamy do czynienia z pewnym zjawiskiem, które zatacza szerokie kręgi
i ostatnio jest bardzo popularne. Autorzy mają niemal gwarancję, że jeśli umieszczą w swej powieści wątki erotyczne i powiadomią o nich odpowiednimi hasłami na okładce, odniosą sukces i znajdą grono czytelników. W ten popularny ostatnio nurt wpisuje się wydana niedawno powieść Ewy Rajter, spod pióra której wyszła kiedyś  książka "Kaktus w sercu" - sygnowana nazwiskiem Barbary Jasnyk, bohaterki serialu "Teraz  albo nigdy". Zarówno serial jak i tamta publikacja są mi nieznane, więc nie mam żadnego porównania i mogę traktować nowe dokonania autorki jako debiut. Praktycznie debiutem jest moje spotkanie z prozą pani Rajter.  Ten pierwszy raz być może będzie jednak ostatnim...

Trzy dziewczyny. Marta, Anka i Zuzanna. Trzy Gracje. Kolejno: dentystka, archeolog i pracownica agencji reklamowej. Przyjaciółki jeszcze ze szkolnych lat, trzymające sztamę kumpelki, zwariowane imprezowiczki. Z całej trójki najnormalniejsza wydaje się Anna- perfekcyjna w swej pracy pasjonatka mumii, swobodna, ale nie skacząca tak z kwiatka na kwiatek jak pozostałe koleżanki.
Trzy randki. Kobiety kierują się zasadą: trzy razy i spadaj. Traktują mężczyzn przedmiotowo, jak towar. Postępują bez zahamowań, bez skrupułów, bez złudzeń. Zdarza się, że jedna po drugiej przejmuje "używany obiekt". Anna wyłamuje się ze schematu, nie stosując zasady trzech randek. Przeżyła zawód, który sprawił, że nie wierzy już  w miłość.
Trzy łóżka. Łóżko w tytule występuje w symbolicznej roli, sugerując cel wcześniej wspomnianych spotkań. Najczęściej eksploatowanym meblem jest łóżko w mieszkaniu Ani, do którego klucze mają  też Marta i Zuza - i to one częściej tam bywają. Jako miejsce "wydarzeń" występują również urządzenia na placu zabaw, ostatni wagon metra, kokpit w samolocie czy park.

Perypetie bohaterek skoncentrowane są wokół spraw łóżkowo-sercowych, ich przyjaźń zostaje wystawiona na próbę, gdy na scenę wkracza Michał. Do toczącej się gry pozorów dochodzi wówczas komedia pomyłek.Galimatias kończy się jednak szansą na happy end....
Tłem jest Warszawa, jej nocne życie - świat lokali, gdzie alkohol leje się strumieniami, a  ruletka się kręci, wabiąc ułudą bogactwa i blichtru. Mamy także wyprawę do Meksyku na archeologiczne wykopaliska - wątek związany z Anką sprawił, że w powieści jest nad czym się skupić, jest co wyłowić z całej otoczki. Epizod dotyczący Agaty, a związany z pracą Michała jako psychologa - wydał mi się niekonieczny, choć na obronę można by stwierdzić, że to też ubarwiło monotonię fabuły.

Książka rekomendowana jest jako "prowokacyjna, erotyczna i niegrzeczna komedia".
Prowokacyjne wydaje się to, iż to kobiety tu rządzą i dzielą, łowią zwierzynę i porzucają ofiary. Nie płaczą, że ktoś je zostawił, to one zostawiają zatrzaskując drzwi za kolejnym delikwentem. Nieraz mu dosłownie uciekają. Czyż jednak nie umykają przed samymi sobą? Czy nie zagłuszają w ten sposób swoich prawdziwych pragnień i marzeń, potrzeby uczucia? Można by się nad tym pozastanawiać. Opisy mogą, ale nie muszą szokować, w sumie chyba bardziej szokuje mentalność dziewczyn i ich zasady, czy też raczej ich brak.
Czy to komedia? Powiedziałabym, że taka w amerykańskim stylu. Mnie nie ubawiła. Z drugiej strony nie irytowała mnie. Akurat dobrze wpasowała się w czas, gdy potrzebowałam lektury lekkiej, nie wymagającej umysłowego zaangażowania.  Aczkolwiek to  niekoniecznie powieść w moim guście. Przeczytana bez większego problemu i w sumie z pozytywnym wydźwiękiem, ale nie zachwycajaca,  i nie wzbudzajaca wielkiego entuzjazmu.
Wbrew pozorom, ta książka jednak daje do myślenia, bo choć fikcja fikcją, to niestety - zważywszy na współczesne rozpasanie obyczajów - takie "Marty" i "Zuzki" istnieją, a światła wielkich miast oślepiają wielu ludzi.


Z prozą Ewy Rajter spotkałam się dzięki wydawnictwu Wielka Litera.

Na "Wyznania Crossa" i inne Greye się nie skuszę ;-)

sobota, 31 sierpnia 2013

Obok Julii. Obok Rylskiego

Odkąd przeczytałam fragment najnowszej powieści Eustachego Rylskiego w magazynie Książki nabrałam ogromnego apetytu na lekturę całości. Taka jakby lekko "stasiukowa" wydała mi się ta proza, przyciągnęła mnie obietnicą przygody i wybornej opowieści. Niestety, jedna jaskółka wiosny nie czyni...

Wyd. Wielka Litera 2013
Trwając w przekonaniu, iż autor "Warunku" jest dobrym, choć dotychczas mało popularnym i niedocenianym pisarzem, a  także mając świadomość - głównie dzięki "Wyspie" - czego mogę się po nim spodziewać (kunsztowny język, tradycje literackie, "gęstość" prozy) śmiało wypłynęłam na literackiego przestwór oceanu, jednak zamiast złapać wiatr w żagle, poczułam spiekotę upalnego lata 1963 i utknęłam na mieliźnie.

Główny bohater a zarazem narrator -  Jan Ruczaj  - opowiada historię swojego życia wracając myślą do sierpnia 1963, gdy jako dwudziestolatek pracował w bazie transportowej ( tu kłania się M. Hłasko), a w miejscowości pojawiła się po latach jego dawna nauczycielka Julia Neider. Wspomina szkolne czasy,  paczkę jaką tworzył wraz z Martą, Olą i Szymonem i próby zaszczepienia w nich bakcyla rewolucji, fascynacji poezją Błoka i symfonią "Leningradzką" Szostakowicza. Przedstawia historię brawurowego przemycenia kobiety za granicę i dalsze perypetie swego losu aż po czasy, gdy już jako sześćdziesięciokilkulatek wiedzie życie samotnego taksówkarza. Opowiada o klanie Hemingwaya - grupie  młodzieńców których "pociągał ten infantylny i niezbyt mądry pisarz" ( s. 45)  i wyostrzał im apetyt na życie, o różnych typach spod ciemnej gwiazdy, o układach z ubeckim kapitanem, o szemranych interesach, o rodzinnych sprawach, o zagranicznych ekscesach.... Powoli układają się elementy układanki, ale i tak są zamglone, dużo tu niedomówień, niepewności.
Ruczaj nie budzi sympatii. Jawi się jako pełen dumy egocentryk, przekonany o swojej wyższości, prawie do wymierzania sprawiedliwości. Nie bez powodu koledzy z pracy przezywają go "hrabia". Dodałabym, że raczej nie lubi ludzi, jest introwertyczny, wyobcowany, a przy tym zimny, cyniczny, bez skrupułów. Nadto filozofujący i poszukujący straconego czasu. Sprawia wrażenie fałszywego, a może tylko żyjącego pozorami i pozory stwarzajacego. Kolekcjoner przyjemności, które traktuje jako ekwiwalent od życia za rezygnację ze szczęścia. przepełniony panoszącą się  nostalgią. Mówi o sobie m.in. tak:
"Mimo wrodzonego pesymizmu, niewiary w sens istnienia i metafizycznego lęku, jakim podszyty byłem od kiedy pamiętam, każdy kontakt z materią mój umysł przerabiał natychmiast na przyjemność." (s.9)

Tytułowa Julia była obsesją, iluzją, tajemnicą, obietnicą czegoś nie wiadomo czego, uosobieniem dręczącej bohatera tęsknoty za młodością. Postacią, która wyryła piętno na duszy Ruczaja i miała wpływ na jego dalsze życie. Dla czytelnika - zagadkowa i niejednoznaczna persona, jej dzieje poznajemy urywkowo, fragmentarycznie, nic nie jest właściwie pewne. Nie dowiadujemy się o niej tyle, ile się spodziewać można by po tytule, tu jednak kluczowym słowem jest "obok".
Sądzę, że to słowo trafnie charakteryzuje głównego bohatera - Janek egzystuje obok ludzi, obok realnego świata, obok prawdziwych uczuć, obok wartości. Zatraca się w  melancholii, wspomnieniach. iluzji. Będąc obok - ma pozycję wytrawnego obserwatora i komentatora tego, co się wokół dzieje. Przez pryzmat jego dziejów poznajemy kawałek historii II połowy XX wieku, polskie przemiany.

Rylski "warczy" przeważnie krótkimi  suchymi zdaniami, bywa wulgarny  bądź uderza w liryczne - refleksyjne tony.  Tę powieść wliczyłabym w poczet tzw. męskiej literatury, choć to pojęcie umowne. Chodzi tu o taki twardy obraz świata, w którym liczą się ambicja, duma i honor, rządzą układy i przemoc, a sukcesy osiąga się poprzez różne, nie do końca uczciwe sposoby.
Są w "Obok Julii" elementy: kryminalno - sensacyjny, przygodowy, romansowy, historyczny nawet w pewnym sensie. Do tego ogromne pokłady melancholii i nostalgii. Razem daje to utwór gęsty od znaczeń. Znaczeń, które ciężko wychwycić i w pełni zrozumieć.

Elementem, na który zawsze zwracam uwagę w czytanych przeze mnie tekstach, jest intertekstualność, nawiązania do innych utworów. Tu obok bezpośredniego przywołania Hemingwaya, wspomniane są min. wiersze Błoka, "Sława i Chwała" Iwaszkiewicza,  tegoż "Panny z Wilka" (podobny  ty nawet klimat przesycony widmem śmierci i poczuciem bezsensu), "Śniadanie u Tiffany'ego".  Nasuwa się skojarzenie z prozą Marka Hłaski (Baza sokołowska) i "Madame" Antoniego Libery. Fragmenty opowiadające o pracy dla Kima Sewastopola, o wyprawie do Saluzzo, o incydencie z Serbami  skojarzyły mi się z prozą Stasiuka.
Może i nie bezpodstawne byłoby też przywołać Marcela Prousta. Może i więcej dałoby się z tej powieści "wyciągnąć", ale czasem przyjemniej skupić się na fabule niż wnikać w konteksty.

W osobistym odbiorze znużyła mnie ta powieść, przytłoczyła, choć momentami nie obyło się bez zaciekawienia.  Powiem tak: w trakcie czytania szło gładko, ale gdy się oderwałam - nie przyciągało, nie pochłaniało mnie bez reszty. Nie odmawiając utworowi walorów, nie odnalazłam się w jego klimacie, może po części dlatego, że nie jestem fascynatką Hemingwaya. Niewiele jego pióra czytałam, ale stwierdziłam, że to nie moja droga. Nie mam pojęcia czego szukał lampart na szczycie Kilimandżaro. Pozostanę zatem obok autora "Pożegnania z bronią". Obok Julii. Obok Rylskiego. I choć książka znalazła się wśród rekomendacji Trójkowej audycji "Z najwyższej półki" - u mnie nie znajdzie się na półce "ulubione".


Za możliwość wyrobienia sobie własnej opinii o tej powieści dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera.


poniedziałek, 8 lipca 2013

"Reżyserzy" - podręcznik kinomaniaka


Zapaloną kinomaniaczką nie jestem, ale dobrym filmem nie gardzę. Obecnie mam ogromne zaległości, jeśli chodzi o repertuar filmowy,  ale swego czasu ślęczałam do późna przy telewizyjnym odbiorniku, by obejrzeć kolejną propozycję cyklu "Kocham kino" prowadzonego przez Grażynę Torbicką. Intuicja podpowiedziała mi, by przyjrzeć się bliżej wydanemu w maju 2013 r. przez Wielką Literę tomiszczu w czerwonej - przypominającej plakat filmowy - okładce.

"Reżyserzy" to zbiór wywiadów z twórcami współczesnego kina, jakie przeprowadził znany krytyk filmowy Janusz Wróblewski. Ukazywały się one już w prasie ("Polityka", "Życie Warszawy", "Kino"). Książka podzielona jest na 7 części o wymownych tytułach: Prowokatorzy, Galernicy wyobraźni, Ukąszeni przez Hollywood, Wędrowcy i tułacze, Prześmiewcy, Płomień w sercu, Po Shoah. Łącznie zawiera około 30 wywiadów, liczy sobie zaś ponad 500 stron.
Każdy wywiad poprzedzony jest  treściwym artykułem na temat osoby danego reżysera  i jego twórczości,  uzupełnia go krótki biogram twórcy w encyklopedycznym stylu. Czytelnik znajdzie w tej skarbnicy wiele istotnych informacji oraz ciekawostek, podanych w przystępnej formie i ciekawym stylem.
Wróblewski prowadzi rozmowy w sposób niebanalny, inteligentny, dociekliwy. Zadaje nie tylko pytania o sprawy związane z reżyserią, ale dotyczące różnych aspektów życia, poglądów, wartości. Reżyserzy zostali skutecznie "przemaglowani" ( ale nie ma tu klimatu magla, plotkarskiego brukowca, wszystko jest z klasą, mądrze, na wysokim poziomie) dostarczając odbiorcom nie tylko wiedzy, ale i wrażeń  np. zdziwienia, zachwytu, zadumy. Nie brakuje także pola do snucia własnych refleksji, wszak szereg rozmów z ludźmi pełnymi pasji i charyzmy może stać się inspirujący.
Z ciekawością poznawałam sylwetki reżyserów zarówno tych , których filmy oglądałam, bądź wiele o nich słyszałam, jak też tych mi dotychczas nieznanych.. Lekturę pochłaniałam  wybiórczo, przyznam, że jeszcze zostawiłam sobie kilka rozdziałów na przyszłe seanse książkowo - filmowe.
Za mankament tej książki uznałam brak wyróżnienia pogrubioną czcionką pytań zadawanych przez publicystę, tekst zlewał się w jedność, co mi osobiście nie ułatwiało czytania, ale innym może to wcale nie przeszkadzać.

Jeśli więc chcecie dowiedzieć się m.in.:
 - Kto jest ulubionym pisarzem E. Kusturicy?
- O jakim polskim filmie wspomniał reżyser słynnego "Łowcy jeleni"?
-  Którym miastem w Polsce zafascynowany jest D. Lynch?
- Kto wymyślił nowy typ bohatera "ironicznego luzaka, który zachowuje się jak małpa"?
-  Kto zna na pamięć "Boską Komedię" Dantego?
 - Czyje są słowa " Kręcę filmy, bo życie mnie nudzi"?,
a także poznać bliżej osobowość i  poglądy wielkich twórców kina, koniecznie zaopatrzcie się w ten "podręcznik". Przyda się on nie tylko adeptom filmoznawstwa, ale i zwykłym kinomaniakom, czy też tym, którzy od czasu do czasu lubią obejrzeć sobie dobry film.

Filmowe horyzonty poszerzałam dzięki wydawnictwu Wielka Litera. 



niedziela, 7 lipca 2013

Niekompatybilność z Terminalem


Wielce uradował mnie fakt, iż w zasobach lokalnej biblioteki znajduje się wznowiony w 2012 r. nakładem Wielkiej Litery "Terminal" (1994) Marka Bieńczyka, laureata Nagrody Literackiej Nike w 2012 roku za "Książkę twarzy". Ten tytuł od dawna miałam na uwadze, chciałam w ogóle poznać cokolwiek pióra tego autora, więc bez wahania, po długiej przerwie w korzystaniu z tej instytucji, wypożyczyłam tę powieść. Niestety, sama lektura radości mi nie przysporzyła, natomiast przyniosła znużenie, irytację i stan bliski rezygnacji z dalszego zapoznawania się z treścią.

"Terminal" to opowiedziana w nietypowy sposób (rodzaj gawędy, opowieści snutej jakby "na żywo" przed odbiorcami,  pełnej zwrotów do czytelnika) "historia jednej znajomości"- romans dwojga stypendystów w Paryżu. Wydarzenia ustępują tu pola gestom, uczuciom, wyobrażeniom oraz skojarzeniom i odniesieniom różnego typu. Mnóstwo tu literackich i filozoficznych nawiązań, cytatów, kryptocytatów, aluzji. Mamy nawet fragment "Nieśmiertelności" M. Kundery - zwanego w tekście Dużym Pisarzem (jestem z siebie dumna, że rozpoznałam). Bywa ironicznie, lirycznie, poetycko, intelektualnie, mocno intertekstualnie i  metaforycznie. Metaforycznie aż do przesady, aż do mdłości. Niejednokrotnie w trakcie żmudnej lektury przekładałam uszami, ale w momencie, gdy trafiłam na określenie "w totolotku ostryg wylosował zły numer" (odnośnie zatrucia pokarmowego ostrygami) - miałam ochotę dokonać defenestracji. Egzemplarz biblioteczny - zatem się uchował, choć perspektywa  dalszego czytania zawisła na włosku. Dobrnęłam do końca, ale nad niektórymi akapitami prześlizgiwałam się wzrokiem. Zwiewna bluzeczka na okładce nie odnosi się wprost proporcjonalnie do ciężaru tej lektury.

Bardzo lubię książki, w których ważna jest forma, narracja dominuje nad fabułą, pojawia się autotematyczność oraz intertekstualność, autor bawi się konwencją, kombinuje, puszcza oko do czytelnika... Cenię polską literaturę współczesną, eksperymenty literackie, z ochotą sięgam po publikacje nominowane do Nike tudzież innych nagród. Nie stronię od prozy ambitnej, trudnej, wymagającej od czytelnika uwagi i "złapania" zasad gry, jakie ustalił dany twórca. Wykazuję jednak wyraźną niekompatybilność z "Terminalem". 
Nie przyswajam maniery Bieńczyka, nie wchodzi mi jego fraza, nie nadążam za jego tokiem myśli i skojarzeń. Drażni mnie iście barokowe nagromadzenie metafor. Owszem, niektóre są ciekawe i zaskakujące, ale w takim natłoku giną w otchłani niepamięci, za dużo ich. Nie wczułam się w to wszystko. Zbyt duża dawka postmodernizmu chyba mi nie służy. Nie każdy jest wszak "zwolennikiem lektury uciążliwej" (s. 197)
Pod koniec znalazłam fragment doskonale ilustrujący charakter tej powieści:
" - Będziesz pisał? - rzuciła z uśmiechem.
- Nie wiem - odpowiedziałem w zadumie - recenzyjkę, tłumaczonko, podanie.
- Opowieść środkowoeuropejską? - uśmiechała się dalej.
- Nie wiem. Może - odpowiedziałem cichnąco.
- Wolna amerykanka, wszystko można, romans, esej, kicz rymowany i bez rymów, narracja na bieżąco, trzy po trzy i podstawianie luster, trochę byle jak, pół żartem, pół nudno?
- Nie wiem. Może - szepnąłem z rozpaczą."
(s. 222)
I taki właśnie jest "Terminal" -wszystko można, na bieżąco, trzy po trzy, pół na pół.
Czytać?
Nie wiem. Może.

Moja lista blogów