Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat Książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat Książki. Pokaż wszystkie posty

środa, 12 lipca 2017

"Wchodzi koń do baru" D. Grosman

Drogi czytelniku, jeśli liczysz na antologię dowcipów, to odłóż tę książkę na miejsce. Natomiast jeśli zależy ci na mocnej, wstrząsającej lekturze, która jednocześnie wciąga i odrzuca, to jest właśnie powieść dla ciebie. (....)
 
RECENZJA:
http://zycieipasje.net/2017/07/12/wchodzi-kon-do-baru-d-grosman-recenzja/

niedziela, 18 grudnia 2016

"Dziewczyna z pociągu" P. Hawkins

Świat Książki 2015
"Dziewczyna z pociągu" to światowy bestseller, na którego podstawie powstał film cieszący się równie dużą popularnością.
Jedni się tą powieścią zachwycali, drudzy - odradzali jej czytanie. Nie dążyłam jakoś specjalnie do tego, by ją poznać, ale skoro miałam ją w zasięgu, to czemu nie... W końcu miałam okazję, by wyrobić sobie własne zdanie.

Cóż, powiem tak: jeśli komuś ta książka podobała się, dostarczyła mu wielu emocji, czytelniczej satysfakcji - to cieszę się razem z nim. Oto przecież chodzi  w czytaniu - by czerpać przyjemność.
Ale każdy lubi co innego, ma inne oczekiwania i czytelnicze doświadczenia. Stąd też te rozbieżne opinie, zachwyty i narzekania.
Osobiście bliżej mi do tych drugich.

"Dziewczyna z pociągu" to wspaniały... produkt marketingowy, szeroko reklamowany, rekomendowany przez literackie sławy z samym Kingiem na czele. Takie "wabiki" na mnie działają wręcz odwrotnie - jestem sceptycznie nastawiona do takich zabiegów, podobnie jak do porównań z innymi książkami.
Moim zdaniem,  ta powieść - jak  na debiut autorki - jest całkiem w porządku, ale jednak przeciętna,  warta całego szumu wokół niej. Ot, takie "wiele hałasu o nic".

To miał być thriller, tak? Słowo na wyrost. Raczej powieść obyczajowa z wątkiem psychologicznym i kryminalnym, taki "amerykański dramat", poruszający ważną tematykę społeczną - alkoholizm, przemoc...

Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, autorka oddała głos bohaterkom: Rachel, Megan i Annie, których losy splatają się ze sobą.
Rachel, borykająca się z przeszłością, topiąca problemy w alkoholu,  codziennie dojeżdża  podmiejskim pociągiem do Londynu, z okna obserwuje okolice, gdzie kiedyś mieszkała z byłym mężem,  przygląda się pewnej parze (nadaje im imiona, idealizuje ich życie). Nie zachowuje się racjonalnie,  postępuje  jak stalkerka wobec  swojego eks i jego żony.  Jej pociągowe obserwacje zaczynają mieć znaczenie, gdy okazuje się, że zaginęła Megan (kobieta, którą widziała z okna). Niestety, Rachel ma kłopoty z pamięcią, nie jest wiarygodnym świadkiem. Usiłuje jednak się zmobilizować, chce pomóc w śledztwie, próbuje poskładać w całość przebłyski pamięci, wydobyć z niej obrazy i właściwe skojarzenia.
Nie będę przybliżać dalej  fabuły, dużo o niej już napisano.
Skupię się na własnych wrażeniach z lektury.

Od pierwszych stron odczuwałam niepokój i poddenerwowanie, potem znużenie, irytację. Wszystko było takie "ślamazarne", monotonne. Nie potrafiłam się zaangażować w losy postaci, wszystko spływało po mnie jak po kaczce, brakowało mi zaciekawienia, takiego "nie mogę się doczekać, kiedy...", "co będzie dalej...", tu raczej z niecierpliwością przewracałam kartki z myślą "no dobra, ile jeszcze zostało do końca...", serio miałam ochotę sprawdzić dla świętego spokoju zakończenie, przekonać się, czy moja teoria była słuszna i przestać brnąć dalej.
Tak, udało mi się wskazać sprawcę  morderstwa, choć przypisywałam mu inne motywy.
Monotonność i  przewidywalność to nie są cechy dobrego thrillera.
"Dziewczyna z pociągu"   to opowieść  o toksycznych relacjach, uwikłaniu w traumy z przeszłości, o tym, że nic nie jest takie, jak nam się wydaje, że nie można idealizować rzeczywistości. Jako thriller - wypada słabo, jako powieść obyczajowa z domieszką innych gatunków - ujdzie w tłoku. To rzeczywiście książka na jeden raz, szybko się czyta ( tu nie mamy do czynienia z literacką ucztą, to raczej  fast-food )ale żeby zarywać dla niej noc? Nie przesadzajmy.

Pauli Hawkins już podziękuję. Gratuluję spektakularnego debiutu, ale to może być gwiazda jednego sezonu. Po takich "bestsellerach" mam ochotę wrócić do półek z klasyką lub do  sprawdzonych już autorów współczesnych. Odechciewa mi się kolejnych mocno reklamowanych nowości.



piątek, 17 lipca 2015

"Nikt nie widział, nikt nie słyszał..."M. Warda

Do niedawna wydawało mi się, że Małgorzatę Wardę znam tylko ze słyszenia i "z internetów", a nic jej pióra dotychczas nie czytałam. Niedawno okazało się, że się myliłam. W starym kalendarzu natknęłam się na zanotowany tytuł jej powieści "Nie ma powodu, by płakać". Niestety, nic z tej książki nie pamiętam - po prostu "czas zatarł i niepamięć" w przedblogowych czasach. Ale nie ma powodu, by płakać- zawsze mogę sobie odświeżyć tę lekturę, choć sądząc po opiniach na LC - nie wydaje mi się to konieczne i niezbędne.

Okładka książki Nikt nie widział, nikt nie słyszał...Skorzystałam z książkowego kiermaszu, czy też promocji w jednym z popularnych marketów i moje zasoby zasiliła powieść "Nikt nie widział, nikt nie słyszał..." O, o tej to już nie zapomnę!!! Przeczytałam niemal jednym tchem, nie dałam jej długo poleżeć na półce, wdarła się w kolejkę czytanych bez pytania i z krzykiem.

Świetna, mocna powieść! Porusza ważny i przerażający temat porwań dzieci. Trzyma w napięciu i daje do myślenia.
Przeczytałam ją tuż przed wyjazdem z dzieckiem, zatem nic dziwnego, że moja czujność i kontrola wzrosły. 

Autorka splotła 3 plany fabularne:
 - Lena:  historia zaginięcia jej siostry Sary, życie rodziny po dramatycznym dniu sprzed prawie 20 lat, praca bohaterki w charakterze modelki;
- Agnieszka: we Francji, poszukiwanie swojej tożsamości, relacje z matką (?), kariera piosenkarki;
- Monika: przez szereg lat  ukrywana przez psychopatę (bo jak inaczej go nazwać), odnajduje się  i boryka z przeszłością, nie daje jej spokoju pewna dziewczynka (kim była i co się z nią stało -  jedna z kluczowych spraw).
Celowo tak hasłowo to ujęłam, choć zastanawiam się, czy i tak nie za wiele wyjawiłam....

Thriller psychologiczny na dobrym poziomie.

Mam tylko jedno zastrzeżenie, a mianowicie wyłowiłam małą nieścisłość.
W którym roku przestały obowiązywać fartuszki szkolne? Według mnie w latach 90. już ich nie nosiliśmy, tymczasem czytamy:
 "Jest ubrana  w szkolny fartuszek, granatowe rajstopy i czarne półbuty. W tym stroju w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym widziano ją ostatni raz." (s 289)

Nie wpływa to na fakt, że powieść jest godna uwagi.


Książka wpasowała się się w wyzwanie "Pod hasłem" ( w tym miesiącu 3 książki autorów noszących to samo imię: mój wybór to Małgorzata)

poniedziałek, 23 lutego 2015

Stulatek, który....

... nie podobał mi się zbytnio.
Okładka książki Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Wyd. 2012 r.


tłumaczenie -Joanna Myszkowska-Mangold


tytuł oryginału -Hundraåringen som klev ut genom fönstret och försvann


wydawnictwo- Świat Książki


Ta książka od dawna oczekiwała w kolejce, chciałam ją przeczytać, ale jakoś ciągle odkładałam. Zmobilizowało mnie wyzwanie "Pod hasłem", w lutym przydzielając dość zindywidualizowane zadania,  i tak  przypadł  mi  "rok  wydania: 2012" i akurat ów "Stulatek..." pasował.

"Brawurowa powieść, która zachwyciła 1,5 miliona czytelników" - na pewno więcej, bo doczekała się ekranizacji i kolejnych wydań, z fotosem z filmu na okładce. Ja jednak nie zaliczam się do entuzjastów tej książki. Film chętnie kiedyś obejrzę, z ciekawości, co i jak przedstawiono, jak to wyszło...
Tylko niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego  na okładce drugiego wydania bohater jest w różowym kostiumie słonia??? W którym momencie były takie przebieranki, bo nie doczytałam chyba!!! A jak w filmie nie ma prawdziwego słonia, to niech się pocałują w ... trąbę!

"Szwedzki Forrest Gump " (z opisu) - o nie, nie zgadzam się na takie porównanie.
Forrest był przesympatyczny, muchy by nie skrzywdził. W tym, co robił, widział jakiś sens, nawet jeśli tak "po swojemu"  to sobie tłumaczył. Allan zaś - sympatii mojej nie wzbudził, nie przejmował się zbytnio tym, co się wokół niego dzieje, nawet, gdy ginęli ludzie, cyniczny spryciarz płynący z prądem wydarzeń.   Już potem - jako staruszek- wypadł o wiele lepiej, mimo wieku i słabszej kondycji, był dziarski i rezolutny.

 "Najzabawniejsza książka, jaką w życiu czytałem – rekomenduje Lasse Berghagen, znany szwedzki aktor" -
 - no to jeszcze wiele przed nim :-) Owszem, były zabawne momenty, czy zdania, ale żebym się ubawiła dziko, to nie powiem.Najbardziej chyba zabawne dla mnie było wyjaśnianie prokuratorowi całej historii (w wersji "dla prokuratora" ) przez paczkę "złoczyńców". Zwariowane zakończenie -  też na plus.

Fabuła dwutorowa, przeplatana:
1) przygody stulatka po jego ucieczce z "domu spokojnej starości"  - w tym przypadkowa kradzież walizki, trupy, pozbywanie się zwłok, ucieczki, pogonie, zwariowane akcje..., bardzo zwariowane...
( i ta część podobała mi się bardziej)
2) burzliwy i "wybuchowy" życiorys Allana Karlsonna - przygody na przestrzeni stu lat i wielu krajów, przekrój przez historię XX w., spotkania z wielkimi politykami/przywódcami ( Franco,Truman, Stalin, Mao Zedong, Kim Dzon Il itp), absurdalna jazda bez trzymanki :-)  Nie mam nic przeciwko takim, ale czułam przesyt.( Przyznać jednak  trzeba, że  sceny u Stalina - świetne)

Perypetie bohatera, mimo tej "brawurowości"  nie wciągały mnie aż tak bardzo. Zbyt wiele  tego wszystkiego było jak na jedną postać.

Być może nastawiłam się podświadomie na coś innego, na ciepłą i pełną humoru opowieść, taką bardziej normalną, a tu taaaki odjazd!!! Drezyną i żółtym autobusem w dodatku ;-)

Okładka książki Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Wyd. 2014 r.

sobota, 19 października 2013

Przybyłam, zobaczyłam, przeczytałam - "Zdobywam zamek"

Świat Książki 2013
Ostatnio ta książka wyskakuje zza rogu niemal na każdym blogu, zbierając przeważnie bukiety pochwał i zachwytów. Skoro już była w bibliotecznych nowościach - jakże mogłabym jej nie wypożyczyć... Uprzednio zarezerwowawszy, udałam się po nią do biblioteki i oczarowana okładką
(wytłaczane litery, ornamenty na wewnętrznej stronie oprawy, postać na zdjęciu przypominająca filmową Amelię) przyniosłam w domowe pielesze. Trochę obawiałam się, że to towar przereklamowany.
Co się okazało? 
To nie jest książka dla mnie.... Na okładce  widnieje bowiem zdanie: "Dla wszystkich, którzy pokochali powieść L. M. Montgomery "Błękitny zamek", a ja.... nie czytałam go nigdy! A tak serio, to już  moja druga lektura w niedługim odstępie, nawiązująca bądź porównywana do "Błękitnego zamku", toteż będę musiała nadrobić ten  karygodny czytelniczy brak. ;-)
Przejdźmy jednak do meritum.

Urocza powieść! Pomyśleć, że tak długo przyszło na nią czekać polskim czytelnikom! Po raz pierwszy wydana w 1948 r. odniosła duży sukces w Anglii i Ameryce, doczekała się scenicznej adaptacji i filmowej wersji. Dopiero teraz, w 2013 r ukazała się u nas w tłumaczeniu Magdaleny Mierowskiej. Cóż, lepiej późno niż wcale. 
 Dodie,a właściwie Dorothy Gladys Smith zaistniała w historii literatury opowieścią o "101 dalmatyńczykach", ale któż tam pamięta nazwiska autorów disneyowskich bajek! Ma na swoim koncie 9 sztuk teatralnych, scenariusze, kolejne części "dalmatyńczyków" oraz 4 tomy autobiografii. Wykonawcą jej literackiego testamentu był Julian Barnes, który "opisując półki z książkami jednej z bohaterek, wymienia "Zdobywam zamek" jako powieść pocieszycielkę, do której zawsze się wraca." (cyt. z okładki).
Czy będę wracać i ja - czas pokaże. Na razie tylko przyłączam się do licznych rekomendacji.

"Zdobywam zamek" ma formę pamiętnika prowadzonego przez 17-letnią Cassandrę, która chce ćwiczyć świeżo poznaną metodę stenografowania oraz uczyć się, jak pisać powieść - zamierza opisać osoby i przytoczyć rozmowy. Tematem będzie oczywiście jej rodzina - ekscentryczna i niebanalna gromadka Mortmainów z dodatkami (macocha,  zadomowiony u nich syn dawnej pokojówki). Żyją oszczędnie, wręcz biednie, nie mają prawie nic, bo nawet większość mebli wyprzedali. Za to gdzie oni mieszkają!
W prawdziwym zamku! Dokładnie w tym, co po nim pozostało - resztkach zabudowań, otoczonych murami, fosą i wieżami.Nie muszą nawet płacić czynszu, i tak nie mieliby z czego.
Sceneria jest niezwykle malownicza i romantyczna. Daleko jednak do sielanki, choć na swój sposób Mortmainowie są szczęśliwi, mają w sobie radość życia, tylko warunki mogliby mieć ciut lepsze. Dziewczęta chciałyby wyrwać się w kręgu nędzy i głodu, światełko w tunelu daje im spadek po ciotce (odziedziczyły futra) oraz pojawienie się dziedzica posiadłości Simona wraz bratem, Neilem. I tu zaczynają się te wszystkie konwenanse i niuanse...

Fabularnie niewiele się tu dzieje, główne osie  to zamążpójscie Rose i perypetie uczuciowe bohaterów oraz przełamanie niemocy twórczej ojca rodziny, autora słynnych "Bojów Jakuba". Istota rzeczy leży w epizodach znakomicie opisanych przez bystrą, zabawną, charyzmatyczną, ale niekiedy naiwną Cassandrę. Jej opowieści są żywe i barwne. Trzeba przyznać, że panna Mortmain ma zadatki na pisarkę ;-)
Historia z łapaniem "niedźwiedzia", niespodziewani goście podczas kąpieli w balii po farbowaniu  ubrań, rozmowy z krawieckim manekinem, świętojańskie rytuały, pies Heloiza i kot Abelard, damsko- męskie gierki, wyprawy do Londynu, podstęp wobec ojca - to i wiele innych spraw uwiecznionych w zeszytach przez Cassandrę dostarcza czytelnikom wiele przyjemności i uśmiechu.
Inteligentnie, z nawiązaniami literacko-muzycznymi, z humorem, ciepłem, nieco sentymentalnie, nieco"wiktoriańsko", ale przede wszystkim barwnie i ujmująco  - tak Dodie Smith wykreowała świat swej powieści. Oddając głos, czy raczej pióro,  bohaterce - dodała smaku całości. Forma bowiem tutaj doskonale pasuje do treści.
Walorem kolejnym są sylwetki występujących tam osób. Moją uwagę szczególnie zwróciła postać Topaz - z jednej strony artystyczna dusza, oryginalnej urody modelka malarzy, obcująca z naturą (w ciemnościach można ją było wziąć za ducha), z drugiej - zapobiegliwa gospodyni, troskliwa macocha (niewiele w sumie starsza od pasierbic) i dobra żona. Jednym słowem - zjawiskowa.

Trochę jakby Jane Austen, trochę jakby L. M. Montgomery, nieco sióstr Bronte  - w te klimaty wpisuje się powieść Dodie Smith. Jest to proza przyjemnie staroświecka, taka bardziej "dziewczyńska", ale sądzę, że i płci przeciwnej ta lektura nie zaszkodzi, zwłaszcza tym osobnikom, którzy odnajdują się w klimatach cyklu o Ani z Zielonego Wzgórza i Jeżycjady.

"Zdobywam zamek" - zdobył moje uznanie. Chciałabym, aby było więcej takich powieści, więcej wznowień "starej" dobrej literatury, niech młode pokolenia mają szansę poznać coś innego ( i wartościowszego!) niż te wszystkie Szepty, Zmierzchy i Greye...
Klasyka górą!
;-)



Powieść  - jako lektura bardzo optymistyczna - kwalifikuje się do kategorii październikowej Trójki E-pik.


poniedziałek, 2 września 2013

Kot, haszysz i teściowa, czyli minihurtownia jeszcze lipcowo -sierpniowa

 Kocie sprawki kryminalne
Grubą przesadą wydaje się określanie twórczości L. J. Braun największym hitem od czasu Agathy Christie, albowiem jak wiadomo - królowa jest tylko jedna. Nie przeszkadza to jednak w czerpaniu przyjemności
z czytania tych niewielkich tomików z kotem, których nie odkłada się na potem! To takie kryminały retro (sięgające do lat 60-tych XX w.), w staroświeckim - można by rzec - stylu.  Tu nie  intryga, zbrodnia
i dedukcyjna działalność detektywa są na pierwszym planie, ale otoczka, tło, różne  szczegóły i smaczki.
 Tom 1 powinno się -jako kryminał - czytać "wspak". Właśnie nie jako kryminał, ale jako uroczą opowiastkę z niebanalnym kotem w roli głównej.
Dziennikarski wyga Jim Qwilleran podejmuje pracę w "Daily Fluxion" w dziale kultury. Na sztuce zna się jak kura na pieprzu, ale to nie przeszkadza w przeprowadzaniu wywiadów z lokalnymi artystami, których miesza z błotem  krytyk sztuki, ekscentryczny George Bonifield Mountclemens III. Jim powoli "rozeznaje się w temacie" tutejszych układów, a traf chce, że wynajmuje mieszkanie od wyżej wymienionego znawcy malarstwa, rzeźby i innych artystycznych eksponatów. Ów jegomość  zaprasza go na wykwintne posiłki, wykorzystuje do drobnych usług typu odebranie biletu z kasy, czy doglądanie mieszkania podczas wyjazdu i karmienie kota. Kota  to za mało powiedziane! Wspaniałego syjama lubującego się w zapachu świeżej farby drukarskiej, "czytającego" tytuły wspak. Dystyngowanego acz zdolnego do szaleństwa osobnika imieniem Kao Ko- Kung, w skrócie Koko. Bieg wydarzeń sprawia, że Jim i kocur zaczynają ze sobą "współpracować" i zanosi się na dłużej ( wszak seria liczy ok. 30 tomów).
Kryminalnie rewelacyjnie nie jest, fakt. Rozwiązanie zagadki w sumie wyskakuje jak diabeł z pudełka, czy też jak Filip z konopi.  Jakby się autorce przypomniało, że ktoś jednak musiał być mordercą... Czytelnik nie za bardzo ma pole do dedukowania z detektywem, którego na dobrą sprawę nie ma. Jeno dziennikarz i kot....
Fajne, lekkie do poczytania w pociągu, kolejce, czy normalnie w domowym zaciszu dla relaksu. Dla kocich sympatyków- koniecznie. Wadzą tylko niedostatki w korekcie.

Książkę wreszcie przeczytałam zmobilizowana sierpniową kategorią Trójki E -pik: powieść, w której jednym z bohaterów jest zwierzę.

Rozczarowanie nad Nilem
Gdyby to była pierwsza książka egipskiego pisarza, z jaką się zetknęłam, to Nadżib Mahfuz podzielił by los E. Jelinek i J. Le Clezio - noblistów, których omijam szerokim łukiem, nieomal spluwając przez lewe ramię.
"Opowieściami starego Kairu" byłam zachwycona, choć tylko I tom poznałam, zanurzyłam się po uszy w orientalnej kulturze, historii i kolorycie stolicy Egiptu, w  opowieści o rodzinie, jej tradycjach i codzienności. Niestety, "Rozmowy nad Nilem" mnie rozczarowały.
Grupa przyjaciół spotyka się co noc na barce zacumowanej na rzece, by palić haszysz i dyskutować, czy raczej snuć swoje wizje i gadki o życiu, sztuce, uczuciach itp. Są wśród nich urzędnik, finansista, tłumaczka, aktor, dziennikarka, adwokat, krytyk sztuki. Inteligenci, który uciekają od rzeczywistości w narkotyczną krainę iluzji i ułudy. Nocna przejażdżka samochodem po pustyni okazała się być dla nich tragiczną w skutkach. Nie jest jednak do końca powiedziane, czy poniosą konsekwencje zdarzenia. 
 Momentami ładne, liryczne, ujmujące (np. "Jest kwiecień, miesiąc kury i kłamstw"), ale ogólnie nudne. Oniryczna, filozoficzna, psychodeliczna nieco atmosfera. Trudne do uchwycenia treści.
Nie chodzi  o to, by krytykować utwór Laureata Nagrody Nobla 1988, po prostu nie podobał mi się.

Książkę wyciągnęłam z półki na użytek sierpniowej  Trójki E -pik: powieść "afrykańska".

Dajcie mi spokój z Chmielewską! Kursa - to jest to! 
Nic to, ze intryga kryminalna grubymi nićmi szyta, nic to, że wątek romansowy do przewidzenia - grunt, że całość jest zabawna, lekka i przyjemna i nie pretenduje do "bóg -wie-czego". Kraśnickie historyjki Małgorzaty J. Kursy są pisane gawiedzi ku uciesze i zgodnie z przeznaczeniem dostarczają rozrywki czytelnikom. Nie znajdziemy tam psychologicznej głębi, rozlewnych pejzaży, wydumanych "złotych myśli". Oczywiście wymagane jest od odbiorców poczucie humoru i brak sztywności, tudzież przymrużenie oka.
W tej części dowiadujemy się jak Ama poznała pewnego prokuratora i poznajemy  tajemnicę, jaką skrywał inkrustowany stoliczek sprzedany przez przyszłą denatkę. Tytułowa teściowa, będąca teściową Izy, a mamą Pawełka  (eks męża Luizy), występuje epizodycznie i w sumie jest nieszkodliwa. No chyba, że zabiera się za przekopanie grządek z liliami.... ;-)
Bawiłam się dobrze, czytałam głownie w łazience przy suszeniu włosów. Cieszę się, że jeszcze parę kursów z książkami M. Kursy mam przed sobą.

Książka przydała się do wakacyjnej edycji "Pod hasłem".

wtorek, 16 kwietnia 2013

Kulinarnie, kryminalnie i filmowo - kwietniowa Trójka E-pik hurtowo

Kryminał kobiecą ręką:
Celebryci i śmierć - J. D. Robb, czyli Nora Roberts w swoim drugim pisarskim wcieleniu.

To było moje pierwsze spotkanie z detektyw Eve Dallas, choć to bodajże  35-ty już tom jej przygód. Najpierw nie mogłam się wciągnąć w tę powieść, rozpraszały mnie epizody i prywatne sprawy bohaterów,  później wszystko ruszyło z górki i nawet dość mnie zaabsorbowało śledztwo. Nie przewidziałam rozwiązania. Szerzej o książce piszę tutaj
Teraz zaś spróbuję się zastanowić nad tym, jaki ślad zostawiła "kobieca ręka", czy w ogóle istnieją różnice między kryminałami pisanymi przez kobiety i przez mężczyzn?
- Niekwestionowana korona w dziedzinie literatury kryminalnej przypada kobiecie - A. Christie. To klasyka gatunku. We współczesnej lit. krym. prym wiodą raczej mężczyźni, choć mam wrażenie, że coraz więcej pań chwyta za "zbrodnicze" pióro i coraz więcej nazwisk pojawia się na rynku.
Nie jestem jednak na tyle fanką kryminałów, by dokonać rzetelnej statystyki.
- U J. D. Robb w głównej roli, czyli roli detektywa, występuje kobieta; 
Eve Dallas-znakomita policjantka, silna, zręczna, odważna, świetnie dedukuje, ma cięty język, niepospolity temperament, jest twarda, ostra, konkretna, przy tym piękna, zgrabna i powabna, czyli "chodzący ideał". Niemal bez wad. No, może z wyjątkiem ukrywania batoników pod fotelem na czarną godzinę ;-)
Błędem jednak byłoby stwierdzenie, że kobiety -autorki tworzą postaci detektywów- kobiet. To nie jest zasada.  Argument: A.Christie - Herkules Poirot. Choć wydaje mi się, że łatwiej kobiecie wykreować postać kobiecą, a mężczyźnie - męską. Znów brakuje mi rozeznania, by zestawić autorów i bohaterów według płci.
- W powieści Robb nie brakuje odniesień do mody, urody, ciuchów, uczuć; tak od strony obyczajowej jest po prostu "kobieco" ;-)
- Mam wrażenie, że "kobiece" kryminały są łagodniejsze, skupione na śledztwie, łączeniu faktów, charakterach, a nie na mordach i masakrach. Za mało jednak kryminałów czytałam, znów nie mam szerokiego oglądu.

Motyw kulinarny odnalazłam w:
"Weronika zmienia zdanie" M. Maj - konkretną recenzję mojego autorstwa znajdziecie na stronie Czytajmy Polskich Autorów.


Tu tylko dodam, że jedzonko często gości u bohaterów powieści.
(Gołąbki, szarlotka, makarony z sosami, zupy kuchni węgierskiej, naleśniki z nutellą i keczupem, śniadanka, pikniki itp.).
Weronika poznała pewnego tajemniczego niebieskookiego amanta jak na gwałt potrzebował szarlotki i skierowała go odpowiedniego sklepu, następnym razem wskazała mu lokal, gdzie może nabyć gołąbki, których poszukiwał. To był dziwny początek wielce skomplikowanej znajomości...
Para bohaterów umawia się na kolacje w lokalu, pożera watę cukrową na festynie.
Marta, przyjaciółka Weroniki, prowadzi jadłodajnię, często dostarcza koleżance prowiant.
Wyprawa po konfitury (o oryginalnym składzie: dyniowo-pomidorowe) stanowi ważny moment w akcji- prowadzi do wyjaśnienia pewnej zagmatwanej sytuacji.
Catering od troskliwej rodzinki pojawia się nawet przy szpitalnym łóżku.

Jeśli za mało tych kulinariów, by zaliczyć tę kategorię Trójki... to już tylko książki kucharskie mi zostają ;-D

Książka zekranizowana:
"Ptaki ciernistych krzewów" Colleen Mc Cullough 

Nie miałam pojęcia, że to taka piękna powieść! Przepiękna! Poruszająca, zaskakująca saga rodzinna pełna emocji oraz obrazów australijskiej przyrody i ciężkiej pracy na owczej farmie. Dramatyczne dzieje rodziny Cleary na przestrzeni I. poł. XX w. ujmują już od pierwszej sceny, w której starsi bracia niszczą dziewczynce wymarzoną i drogocenną lalkę.
Autorka nie koncentruje się tylko na wątku uczuciowym łączącym Ralpha i Meggie, ale prezentuje wydarzenia dotyczące innych postaci (np. dzieje rodu, z którego wywodzi się Fee, historia Franka, perypetie Jimsa i Patsy'ego na froncie  - przy okazji mamy wzmiankę o udziale Australijczyków w II wojnie światowej, nie wiedziałam wcześniej nic o tym).
Bohaterowie wywołują  całą gamę odczuć - zdziwienie, sympatię, współczucie, podziw...
Na temat Luke'a O'Neila powiem to samo, co Anne (jedna z drugoplanowych postaci) - "Jego bym zatłukła".

Odnośnie ekranizacji to wiem tyle, że... była, że to telewizyjny hit przyciągający rzecze widzów głównie płci żeńskiej, że ksiądz, że romans, że Richard Chamberlain... Gdy serial był emitowany u nas po raz pierwszy, byłam za mała, by świadomie go oglądać, nie przywiązywałam wagi do takich filmów. Potem zaś wydawało mi się, że to jakiś melodramat, nic w moim guście. Czytając, odnoszę wrażenie, że chyba w ekranizacji skupiono się na jednym wątku (Ralph -Meggie), wątpię, by udało się oddać w filmowej adaptacji epicką rozlewność powieści i gruntownie przedstawić sylwetki wszystkich bohaterów.
Żałuję, że nie przeczytałam wcześniej tej książki. Pomyśleć, że nabyłam ją na wyprzedaży za dychę...
 Czyżbym już miała kandydatkę na książkę kwietnia... ?



niedziela, 30 grudnia 2012

W afekcie za kulisami -"Świat jest teatrem" Boris Akunin

  
 Nota ze skrzydełka okładki przybliżająca nieco treść powieści:
Rok 1911. Na prośbę wdowy po Czechowie Fandorin podejmuje się rozwiązania zagadki tajemniczych szykan, które spotykają znaną aktorkę petersburskiego awangardowego teatru "Arka Noego" goszczącego na występach w Moskwie. Erast Pietrowicz zakochuje sie - po raz pierwszy od czasów wczesnej młodości. Aby zbliżyć się do pięknej Elizy Altairskiej-Lointaine, zostaje dramatopisarzem. Jego sztuka Dwie komety na bezgwiezdnym niebie odnosi sukces i umożliwia detektywowi przeniknięcie do rządzącego się specyficznymi prawami świata teatru. Może to pozwoli mu znaleźć mordercę, którego ofiarami padają ludzie związani z ukochaną...


Nazwisko Akunin na okładce to gwarancja dobrej czytelniczej przygody, o ile z góry nastawimy się na grę z konwencją i nieszablonowość. Zgodnie z autorską definicją, "akunin" to ktoś ustalający własne zasady. Rosyjski pisarz o gruzińskich korzeniach skwapliwie korzysta z prawa do ustanawiania  literackich reguł, czemu szczególnie daje wyraz w cyklu pt. Gatunki, ale i w seriach  sensacyjno - kryminalnych( czy to o perypetiach Fandorina,  czy Pelagii, tudzież Magistra) nieźle miesza i kombinuje na powieściowej niwie. Efekt- rozgłos, nagrody, tłumaczenia książek na 35 języków oraz ogromna popularność wśród czytelników.

"Świat jest teatrem" to trzynasta, bynajmniej nie pechowa, część rozgrywającego się w realiach carskiej Rosji cyklu Przygody Erasta Fandorina. Tym razem wraz z  głównym bohaterem zaglądamy za kulisy nowatorskiego teatru i śledzimy nie tylko wątek kryminalny, ale i miłosny, poznając przy tym teorię sensacyjności leżącą u podstaw sukcesu teatru Noego Sterna, a także podział ról według charakterystycznych emploi aktorów na przykładzie sztuki "Wiśniowy sad". Dzieje się tu sporo, czasami aż można "zapomnieć", że to jednak kryminał, zresztą u Akunina nie powinno to dziwić, bo jemu jedna konwencja zazwyczaj nie wystarcza. Dla mnie stanowi to zaletę, ale fanów "czystego" kryminału nie przekona.

Erast Fandorin również typowym detektywem nie jest. Posiada szeroki wachlarz umiejętności, których nie powstydził by się sam Chuck Norris. Nawet napisać sztukę teatralną to dla niego fraszka. Jedynym mankamentem wydaje się tylko tendencja do jąkania. Na emeryturze nie spoczywa na laurach, co roku opanowuje nowy obcy język oraz kolejną sportową dyscyplinę. Dzięki temu jest w znakomitej formie fizycznej i umysłowej. Tajemnicze zagadki rozwiązuje niejako "gościnnie", nie urzędowo. Poproszony o zbadanie sprawy związanej ze środowiskiem aktorskim wdeptuje w niezwykłą historię pełną emocji,  gdzie zazdrość, żądza sławy i wielkości prowadzą do zbrodni, a sam pada ofiarą... strzały amora. Zaślepiony uczuciem, albo omotany próbą zapomnienia o nim, Erast  kieruje się mylnymi tropami, dedukcja zawodzi. Jednak w kulminacyjnym punkcie niczym James Bond ratuje sytuację. Takiego bohatera jak Fandorin można zarówno lubić, jak też i nie znosić. Z całą pewnością oryginalna zeń persona. Sama za mało go znam, by wystawić  jednoznaczną opinię, ale chętnie poczytam o nim więcej.
Tak jak Sherlok Holmes miał swojego Watsona, a Robinson Piętaszka, tak Erast ma swojego Masę - japońskiego sługę i oddanego przyjaciela w jednym. To dopiero jest delikwent! Dla niego również znalazło się miejsce na scenie, gra główną męską rolę w sztuce swego pana i nieświadomie staje się jego rywalem. Japończyk zabawnie kaleczy rosyjską mowę, co zostało oddane w polskim przekładzie pióra Olgi Morańskiej.  Postać Masy miło ubarwia całość powieści.

Skoro świat jest teatrem, a ludzie aktorami, to zawodowi aktorzy grają podwójnie. Czasem trudno im oddzielić życie od sceny, ich codzienność naznaczona bywa teatralnością. Czy wśród masek, pozorów i póz jest miejsce na prawdziwe uczucia? O tym opowiada nie tylko warstwa obyczajowa utworu, ale i sztuka przez Fandorina napisana, którą -co ciekawe- czytelnik też może poznać w załączniku. W ogóle do głosu dochodzi wielopoziomowość powieści, bo w ramach literackiej fikcji mamy teatr w teatrze i ten teatr przez tekst załączonej sztuki znów na płaszczyznę tekstu powieści się przenosi. Zagmatwanie to wygląda, ale w lekturze żadnej trudności nie sprawia.



Akunin potrafi swymi książkami zająć czytelnika, wciągnąć go w wir swojej wyobraźni i przygód bohaterów. Kryminał nie do końca kryminalny, choć miejscami krwawy i grozę budzący, humorem i szczyptą japońskiego kolorytu doprawiony to świetna lektura dla lubiących niekonwencjonalność osób. "Świat jest teatrem" może przypaść do gustu nie tylko miłośnikom sensacji, ale i teatrologom, a może również sympatykom orientalistyki. Skądinąd sam autor jest japonistą.
Dla mnie lektura tej powieści była znakomitą rozrywką i miłą odmianą.

B. Akunin, Świat jest teatrem, Świat Książki 2012

Książkę miałam przyjemność przeczytać dzięki  Matrasowi.

Lektura przydała się jak znalazł do realizacji wyzwania Trójka E-pik.

piątek, 28 grudnia 2012

Mój kawałek Świata...

Gdyby była wiosna, pomyślałabym, że to żart primaaprilisowy. Tymczasem mamy szarą zimową rzeczywistość, bo o białej to można -przynajmniej u nas- tylko pomarzyć. Weltbild wycofuje się z polskiego rynku, a co z tym się wiąże - Świat Książki może przestać istnieć, gdyż utraci głównego inwestora. W sieci aż zawrzało... 
Liczne portale i strony internetowe podają tę wieść nieomal hiobową, wyrażają swoją dezaprobatę dla zaistniałej sytuacji oraz sympatię dla wydawnictwa. Na Facebooku powstała strona społecznościowa "Ratujmy Świat Książki" skupiająca miłośników i wiernych czytelników tegoż. Na chwilę obecną ma ponad dwa tysiące uczestników, tzn. tyle osób "polubiło" ten profil. W jedności siła. Wsparcie społeczne przyda się w działaniach mających na celu ocalenie wydawnictwa, bo takowe na pewno zostaną podjęte. Z jakim wynikiem? Cóż, pozostaje wierzyć, że pozytywnym. 
No bo jakże to tak, Świata Książki brak? Nie mogę sobie tego wyobrazić.
Istnieje od 1994 roku, a to nie byle jaka kadencja, w moim odczuciu  - stały element rynku księgarskiego. Pamiętam katalogi Klubu Książki, czy jak to się tam nazywało....Uczestnictwo, zamówienie łączyło się z obowiązkowym zamawianiem z kolejnych folderów, a więc nie było zbyt dogodne, zwłaszcza, gdy nieczęsto się coś kupowało, bądź nie znalazło nic interesującego dla siebie w danym momencie. Nie korzystaliśmy z tego.Wtedy wolałam konkurencyjny "Klub Dla Ciebie", który potem przeszedł pod skrzydła i nazwę Wetlbildu, do którego przyłączył się następnie ŚK.Czyli wszyscy w jednej drużynie ;-)
Pomijając jednak kwestię katalogów, logo Świata Książki towarzyszy mi od dawna. Nie sposób go nie znać, bo charakterystyczne "kółeczko" nad  "falistą linią" - przedstawiające jakby głowę czytelnika nad otwartą książką, czy też przypominające wschodzące słońce (mi tak właśnie się to kojarzy)- opanowało półki księgarń, bibliotek, pojawia się na blogach i zawitało do niejednych domowych zbiorów.
Specjalnie pod tym kątem przyjrzałam się moim półkom i wydobyłam z nich taką oto "szczęśliwą trzynastkę":

Mój kawałek Świata...Świata Książki.
To tylko wybrana reprezentacja, "nieobecne ciałem", ale obecne książkowym duchem są w moich i rodzinnych zbiorach jeszcze:
- "Szopka" Z. Papużanki
- "Good night, Dżerzi" J. Głowackiego
- "Agent" M. Gretkowskiej oraz "Na dnie nieba" tejże
-"Telefrenia" E. Redlińskiego
- "Miasto utrapienia" J. Pilcha
- "Dom z papieru" Dominiqueza
 Pewnie jeszcze coś by się znalazło.

 Czytanych - pożyczanych z biblioteki czy prywatnie nawet nie wyliczę, bo sporo tego było,  wspomnę tylko przykładowe nazwiska: D. Lessing, H. Krall, P Suskind, B. Akunin, N. Roberts...
Gościły u mnie książki z serii nowa proza polska- "Wyspa" i "Warunek" E. Rylskiego, "Moje pierwsze samobójstwo" i "Marsz Polonia" Pilcha, "Bidul" M. Maślanki, "Z głowy" J. Głowackiego. Ta seria należy do moich ulubionych, chciałabym zgromadzić kilka jej tomów, właśnie dwa zamówiłam w promocji, gdyby zaprzestano jej wydawania byłaby to dla mnie niepowetowana strata.
Przy okazji wspomnę, że autorka "Szopki" jest nominowana do Paszportu Polityki - już zagłosowałam i trzymam kciuki.


Bardzo lubię i cenię Świat Książki za bogatą i różnorodną ofertę, w której każdy może znaleźć coś dla siebie - jest w niej bowiem i poczytna beletrystyka i tzw. literatura ambitna (nie ujmując poprzedniej), niejednokrotnie nagradzana np. laureaci Nike. Są wydawani klasycy i debiutanci. Obok bestsellerowych nowości  trafiają się wartościowe wznowienia. Zresztą, co tu dużo mówić, zainteresowani wiedzą w czym rzecz, a ciekawym wystarczy przejrzeć działy na stronie wydawnictwa, czy sklepu. Do wyboru do koloru.
Trudno mi cokolwiek powiedzieć o stanie finansowym ŚK, ale biorąc pod uwagę popularność wśród czytelników, czy nie jest to kura znosząca - jesli nie złote- to chociaż srebrne jajka? Choć może świetna promocja nie ma wystarczającego odzwierciedlenia w wynikach sprzedaży... Przy grzmiących na alarm sondażach czytelnictwa, może być i tak, kto wie...

Mam też osobisty sentyment do Świata Książki z tego względu, iż wygrałam organizowany przez nich konkurs na recenzję "Płatków na wietrze", a dzięki nagrodzie w postaci bonu zrealizowałam kilka książkowych marzeń.

Mam nadzieję, że sytuacja się zmieni, a wydawnictwo złapie wiatr w żagle i choć pod inną banderą nadal będzie bezpiecznie pływać po czytelniczych morzach i księgarskich oceanach. Czego serdecznie Światu Książki i jego czytelnikom - także sobie -życzę.




środa, 12 grudnia 2012

Co oznacza difenbachia?



"Sekretny język kwiatów" kupiłam  pod wpływem impulsu skuszona blogowymi recenzjami. Długo jednak, bo dobry rok kazałam czekać tej książce na półce. Obawiałam się, że pod tą prześliczną i zachwycającą okładką z elementami o różnej fakturze (ten kwiat jest błyszczący, a litery wypukłe!) kryje się powieść, która mnie rozczaruje. Kilka razy już zaczynałam lekturę i zostawiałam po paru stronach. Zapowiadało się bowiem tak sobie. W końcu się zmobilizowałam i... przeczytałam tę książkę w dwa dni. Przysłowiowym jednym tchem niemal.

Dzieje bohaterki  poznajemy dwutorowo.  Jedna nitka to wydarzenia bieżące - po uzyskaniu pełnoletności Victoria Jones opuszcza dom dziecka i rozpoczyna życie na własny rachunek. Po pewnych perturbacjach znajduje dorywczą pracę jako pomoc florystki. Okazuje się, że dziewczyna ma niesamowite umiejętności, rośliny są jej pasją, potrafi je nie tylko pięknie układać, ale i trafnie dobierać - zna bowiem mowę kwiatów według wiktoriańskiego słownika. Na targu florystycznym Victoria poznaje pewnego mężczyznę, z którym nawiązuje dialog za pomocą kwiatowych wiadomości. Rozpoczynają się perypetie, nie tylko miłosne...Druga nitka fabularna prowadzi w przeszłość - poznajemy wydarzenia z dzieciństwa bohaterki, gdy  trafiła pod opiekę Elisabeth, która nauczyła ją języka kwiatów i zdradziła arkana plantatora winorośli.
 Jak można się spodziewać - nie bez powodu mamy retrospekcję. Wydarzenia z przeszłości kładą się cieniem na teraźniejszym życiu. Stopniowo odsłania się tajemnica Victorii, a ona dojrzewa do wyznania prawdy i oczyszczenia relacji. Nie jest jednak wcale różowo, młoda kobieta musi zmierzyć się głównie sama ze sobą, oswoić z uczuciami, nauczyć wielu rzeczy,  ukorzenić się - bo była taką dziką rośliną. Jej szansą są kwiaty, sukces w usługach florystycznych wydaje się być drogą do stabilizacji. Zwłaszcza, że efekty pracy i zadowoleni klienci pozytywne wpływają na poczucie własnej wartości bohaterki.

Samotność, odrzucenie, poczucie winy, determinacja, bezdomność, macierzyństwo - to tylko główne przykłady- hasła tego, czego doświadczyła bohaterka. Emocjonalnie było bardzo trudno ogarnąć tę historię. Prawie się popłakałam czytając fragmenty dotyczące nowonarodzonego dziecka, przeżywałam decyzje Victorii. W sumie nic złego się nie stało, ale mimo wszystko... za wrażliwa jestem. Zakończenie jest optymistyczne, tchnące nadzieją, ale nie ma wyraźnego happy endu, typu "i żyli długo i szczęśliwie", autorka daje szanse bohaterom, ale zostawia sytuację otwartą.

Nie przepadam za dramatami obyczajowymi, nie lubię czytać rozdzierających serce historii, czy oglądać filmów z cyklu "Okruchy życia. W tym przypadku jednak poprzez motyw języka kwiatów i wszystko z tym związane, powieść zyskała szczyptę niezwykłości, magii takiej codziennej, przesunęła się z półki "dramaty obyczajowe" w stronę takich książek jak "Czekolada" i "Mistrzyni przypraw". Bukiety przygotowywane dla indywidualnych klientów przez Victorię były jak słodycze Vian, czy przyprawy Tilo - odpowiednio dobrane zmieniały życie użytkowników, pomagały im poprzez swoje znaczenie. Skoro już jestem przy literackich skojarzeniach to powiem, że sama bohaterka przypominała mi nieco Karen z "Dziewczyny, która pływała z delfinami" - dzika, głównie uczuciowo, miała swój świat, swoje dziwactwa, swoją pasję, w której się odnajdywała, dzięki której zyskiwała inne oblicze.

Źródło zdjęcia:swiatkwiatow.pl
Książka zawiera na końcu słownik znaczeń wybranych roślin. Po tej lekturze na pewno się zastanowię zanim podaruję komuś kwiaty, będę mieć na uwadze ich klucz.
Dodam jeszcze, że autorka nie wymyśliła sobie tych znaczeń, w posłowiu opisuje jak pracowała nad stworzeniem słownika na podstawie różnych źródeł. Co ciekawe, samo nazwisko pisarki też jest kwiatowe.
Diffenbaugh brzmi jak difenbachia. Jest to piękna roślina doniczkowa, występuje w wielu odmianach, należy do rodziny obrazkowatych, niestety jest trująca. Ciekawe, co oznaczałaby według Victorii?
Może oznacza zdolności pisarskie- pisarz tworzy obrazy, piękne i wielobarwne jak liście, a i "zatruć" umysł czytelnika swoją historią potrafi....


V. Diffenbaugh, Sekretny język kwiatów, Świat Książki 2011

Powieść przeczytałam w ramach Trójki E-pik - zadanie: książka, która była Twoim planem na rok 2012.
Jak się okazało,  naprawdę miałam w planach (a nie tylko zamierzałam od dawna)- jest "czarno na białym" w noworocznym poście;-)

piątek, 16 listopada 2012

Ale "Szopka"!

 Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie! 
(M. Gogol) 

Tu tak naprawdę nie ma się z czego śmiać. Gorzki i przerażająco prawdziwy jest obraz rodziny  przedstawiony w debiutanckiej książce Zośki Papużanki, krakowianki z teatrologicznym wykształceniem, doktorantki literaturoznawstwa, autorki tekstów kabaretowych.

Moją uwagę zwróciła ta powieść jeszcze na etapie zapowiedzi - w ulotce promującej serię 'nowa proza polska' Szara okładka z sugestywną kobiecą twarzą (jak widać plany graficzne uległy zmianie) oraz  rekomendacja Leszka Bugajskiego  wzbudziły moją ciekawość. Potem przypadkiem usłyszałam fragment tekstu czytany w radiowej Trójce.  Do tego przeczytałam recenzję sugerującą gombrowiczowskie tropy. Ciągnęło mnie do "Szopki". Nic więc dziwnego, że gdy wygrałam tę książkę w blogowym konkursie nieomal skakałam z radości.

Do "Szopki" hej, czytelnicy,  do "Szopki", bo tam cud... Tak żartobliwie tylko kolędę trawestuję, bo tematycznie to żadna rewelacja. Sceptycy wzruszą ramionami, mało to bowiem portretów kilkapokoleniowej rodziny w literaturze, mało opisów problemów w relacjach międzyludzkich, konfliktów, dramatów istnienia? Na pęczki. Tu jednak nie o treść  tylko, a o formę chodzi. O język. O narrację. O sposób budowania i prezentowania postaci. Nie bez powodu debiut Papużanki ukazał się w serii "nowa proza polska", bo odbiega od klasycznego, tradycyjnego dyskursu powieści.

Autorka operuje narracją przesuwając punkt ciężkości coraz to do innych bohaterów, oddaje im głos, a przy tym nie pozwala czytelnikowi przywyknąć do tymczasowej choćby chronologii. Nie wiadomo, czy na następnej stronie będzie relacja wnuczki, czy wspomnienia dziadka z okresu wojny, czy scena z czasów, gdy ów jegomość jeszcze tylko funkcję męża i ojca, albo nie-ojca pełnił, czy może z perspektywy innego członka rodziny zobaczymy kawałek powieściowej rzeczywistości. "I nigdy nie będzie jasne, kto jest narratorem, kto postacią, kto tłem, kto bohaterem, czyje są słowa, które się piszą." (s.5) "Szopka" jest nieprzewidywalna.

Brawa należą się Papużance za znakomity słuch językowy i ciekawe pomysły. Za oddanie słowem pisanym wrzasków, słowotoków, myślocieków, wielogłosowego jazgotu (np. na imieninach). Gromkie oklaski za nieprzypadkowe użycie pozornie przypadkowych wielkich liter wyrazów w monologu matki ścierającej ze ściany brzydki napis. Za wypowiedź karpi wigilijnych. Za szopkę metaforyczną i dosłowną (krakowska, konkursowa - z witrażami i złotą kopułą z chochelki oraz  sklecona z desek w ogródku przez dzieci na wakacjach). Z mojej strony zaś szczególne standing ovation za scenę telefonicznego zaproszenia na celebrację sznycli. 

W hucznych rekomendacjach "Szopki" pojawiają się w ramach kontekstu nazwiska Zapolskiej i Kuczoka. Owszem, jest tu pewna dulszczyzna, kołtuństwo, a  jeden z bohaterów, mąż- "stary", później stający się dziadkiem  (Czy właściwie padło w powieści jego imię- zastanawiam się) przypomina Felicjana Dulskiego, milczącego pantoflarza, umykającego cichaczem z hałaśliwego terytorium, gdzie panuje niepodzielnie żona, herod- baba. (Herod- do szopki pasuje jak znalazł ;-)) Powiązań z prozą Kuczoka nie znajduję, tyle że w "Gnoju" też antyrodzina była pokazana. Bliższych skojarzeń nie mam. Natomiast dostrzegłam podobieństwo do stylu  D.Masłowskiej i G. Bełzy, ale zaznaczam, iż to nie wtórność.

Bardzo mi się podobało. Zastanawiam się tylko, czy po generalnie świetnie przyjętym debiucie autorka skusi się na "popełnienie" (ech, jak ja nie znoszę tego wyrażenia) kolejnych książek. A jeśli tak, to czy w podobnej konwencji językowej i narracyjnej? Sama nie wiem, czy chciałabym czytać "Szopkę" bis.


Zośka Papużanka, Szopka, Świat Książki 2012



czwartek, 20 września 2012

Bomb(k)a czy bubel? - "Agent" M.Gretkowskiej

Na początku pozwolę sobie na małą uwagę. Wolałam, gdy seria "nowa proza polska" ukazująca się w wydawnictwie Świat Książki miała charakterystyczną jasną kolorystykę i jednakową szatę graficzną okładki. Wówczas z daleka widać było, że to seria, teraz każda książka jest z innej parafii, nieraz aż trudno dostrzec logo, które na szczęście niezmiennie w prawym górnym rogu tkwi. Pomijając kwestie estetyczne, to pozostaję fanką tych publikacji, albowiem lubię współczesną prozę polską, choć nieraz trudna i dziwna bywa.
Ad rem. "Agenta" przeczytałam pod koniec lipca, wrażenia pamiętam, choć z upływem czasu staję się coraz bardziej krytyczna (dystans od emocji w trakcie lektury). Twórczość Gretkowskiej nie jest mi obca, plasuje się u mnie na wysokiej pozycji, coraz bardziej jednak przekonuję się, iż najlepsze książki już za mną. Po nowe sięgam  raczej z przyzwyczajenia, być może nastąpi czytelnicze rozstanie. "Agent" nie tyle mnie rozczarował, co nie wywarł wielkiego wrażenia, wręcz zdenerwował. Szumne hasła reklamowe okazały się na wyrost.
Czytało mi się "najpierw powoli jak żółw ociężale", potem "ruszyła maszyna..." (szybciutko) i zahamowała z piskiem przy zaskakującym, bądź co bądź, zakończeniu. Postaci mnie mocno irytowały, zwłaszcza Dorota, której naiwność jest aż nienaturalna, nie mówiąc o Szymonie, którego uważam za  schizofrenika i żadne tłumaczenie jego postępowania mnie nie przekonuje. Nie zdradzę tajemnicy, bo na okładce o tym głoszą, że chodzi o prowadzenie podwójnego życia. Życia między Tel Awiwem a  Warszawą, między Hanną a Dorotą, między cierpkim smakiem dojrzałego wieku naznaczonego bólem przeżyć, a słodką nutą świeżości i fanaberią ułudy.
 Gretkowska porusza problematykę relacji damsko - męskich, rodzinnych, polsko -żydowskich, kwestie tożsamości narodowej, religii, tolerancji ( i jej braku), historycznych korzeni. Wszystko brzmi ciekawie, ale jak dla mnie było zbyt rozmyte, tematy nie rozwinięte, wątki epizodyczne. W ogóle pewne fragmenty i szczegóły są jakby wklejone w oczekiwaniu na rozwinięcie. Np. wizyta Gugla u dyrektorki domu opieki, gdzie przebywa jego matka albo jego perwersje z Eweliną - owszem to w pewien sposób charakteryzuje postać, ale to nie on jest głównym bohaterem (chyba że ma na takiego wyrastać), nie wnoszą te wstawki nic dla głównego wątku, a ów dotyczy  Szymona. Miałam wrażenie, że ta historia to za mało na powieść, za dużo na opowiadanie i wyszło takie coś pośrednie, niekoniecznie udane, jak drzewo z połamanymi gałązkami. Plusem jest ogromny ładunek ironii, celne ujęcie społecznej hipokryzji, w ogóle całe tło kulturowo - społeczne,  żydowska  "otoczka" wydały mi się ciekawsze od głównego nurtu fabuły.
Nie mam zwyczaju oceniać książek liczbowo, ale tej dałabym trójkę. Nie najgorsza, ale do rewelacji daleko.

A, słowo wyjaśnienia skąd wziął mi się taki tytuł. To taka zabawa słowna.
 Praca agenta służb specjalnych (bo o takowym, a nie np. ubezpieczeniowym w powieści mowa) może łączyć się podkładaniem/rozbrajaniem/wybuchami bomb,Szymon ma fabrykę bombek (choinkowych), szukając dla niej nazwy odrzuca takie ze słowem "bouble", bo brzmi jak "buble" (jest o tym dialog). Ze słowem "bubel" rymuje się nazwisko (przezwisko) Gugel (a przypadkiem odkryłam, że jest podobne do  "glaskugel" - niem. bombka).
Czy powieść "Agent" uznać za bombę czy bubel - pozostawiam każdemu do subiektywnego odbioru.





sobota, 26 maja 2012

Z dystansem o "Transie"

M. Gretkowska, Trans, Świat Książki 2011, s. 288.

Twórczość Manueli Gretkowskiej jest specyficzna i nie każdemu odpowiada. To chyba pisarka z rodzaju tych twórców, których albo się lubi, albo nie. Ja akurat lubię. Jednakowoż zaczynam utwierdzać się we wniosku, że wolę jej dawniejsze książki niż nowości, a pod względem gatunkowym - felietony i zapiski dziennikowe niż powieści. "Trans" podobał mi się średnio, momentami bardziej, momentami mniej lub wcale. Zdążyłam się przyzwyczaić do stylu  tej autorki, więc nic mnie nie dziwiło, nie szokowało, wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Wrażliwszym odradzam jedzenie przy lekturze tej książki. Bywa niesmacznie, wulgarnie, obrazoburczo, prowokacyjnie.

U Gretkowskiej filozofia miesza się z fizjologią, antropologia z autobiografią, a wszystko to w sosie literackiej kreacji."Powieść jest literackim kundlem, mieszańcem fantazji, eseju i realu" - mówi pisarka w wywiadzie da VIVY! W tej samej rozmowie stwierdza, iż "Trans" zaskoczył ją tym, jak mocno ta historia była w niej i jak dobrze ilustruje żeńsko - męskie dramaty: "Z osobistego punktu widzenia jest zdystansowaną upływem czasu bolesną wiwisekcją. W pisarskiej perspektywie to relacja na gorąco z miłosnego transu, w którym traci się kontakt z rzeczywistością. Bo toksyczna miłość, czy raczej pseudomiłość, odurza jak narkotyk i uzależnia".

"Trans" to powieść o toksycznych uczuciach i zależnościach, emigracyjnych doświadczeniach bohaterki, o jej perypetiach z mężczyznami, z pracą i ogólnie z życiem, o genezie scenariusza filmu "Szamanka" (nie oglądałam, nie zamierzam). Sporo tu kluczy do autentycznych postaci i zdarzeń, ale nie można zapominać, że mimo wszystko to jest fikcja literacka.

Na pierwsze spotkanie z prozą Gretkowskiej raczej odradzam, lepiej zacząć od debiutanckiego utworu "My zdjes' emigranty" chociażby. Stałym czytelnikom Manueli tej książki polecać nie trzeba, bo sięgną, nawet jeśli tylko z przyzwyczajenia. Zresztą- pewnie  większość już czytała, a teraz mierzy się z kolejną powieścią pt. "Agent". Ja też jestem jej ciekawa, a mam jeszcze do nadrobienia poprzednią - "Miłość po polsku". Wtedy będę mogła je porównać, póki co - wolę "Kobietę i mężczyzn", o których pisałam tutaj.

środa, 25 kwietnia 2012

W temacie Marioli

M. Gutowska-Adamczyk, Mariola, moje krople..., Świat Książki 2011.

"Nie mam jasności w temacie Marioli" - śpiewał Wojciech Młynarski, a ja powtórzę te słowa w odniesieniu do powieści Małgorzaty Gutowskiej- Adamczyk. Swego czasu dość głośno trąbiono o tej książce, a że mam za sobą już jedno udane spotkanie z twórczością autorki ("Serenada..."), to nic dziwnego, że chciałam przeczytać również tak zachwalane dzieło pt. "Mariola, moje krople". Zapisałam się nawet na to  we "Włóczykijce", ale akurat napatoczyło mi się w bibliotece i nie mogłam się powstrzymać od wypożyczenia.

"Mariolę..." czytałam na raty, z przerwą na książkę recenzyjną od wydawnictwa, bez żalu przerwałam lekturę, potem kontynuowałam - może nie tyle "na siłę" co "z zasady". Chciałam dać jej szansę, sprawdzić, co dalej, czy się rozkręci, czy coś się wydarzy? Przyznam, że się zawiodłam, ale gdyby na podstawie tej książki nakręcono film, pierwsza pobiegłabym do kina, bo mogłaby to być niezła komedia w stylu Barei.

Sugerując się słowami z okładki, miała to być powieść "lekka, zabawna, przekorna". Owszem, była. Tylko nieco przydługawa i mimo humorystycznych scen- monotonna. Środek zwłaszcza jakoś mi się ciągnął niemiłosiernie. Zabrakło mi jakiegoś punktu kulminacyjnego, wiodącego wątku, czegoś, co wyróżniałoby się na (znakomitym skądinąd) tle działalności prowincjonalnego teatru w czasach PRL. Całość to zbiór komicznych sytuacji, odzwierciedlających w krzywym zwierciadle (a może i nawet nie) absurdy tamtego okresu. Dialogi  to zdecydowanie  mocna strona książki. Bohaterowie, cóż, może i nieco jednowymiarowi, ale z drugiej strony sympatyczni i zabawni, co ciekawe, noszą tzw.  nazwiska mówiące  np. Biegalski (fakt, biegał gdzieś, ciągle go nie było, a nawet próbował zbiec), Zbytek (Czy chodziło o zbytki w sensie luksusy, których raczej był u-bytek...?), Podpuszczka (ano podpuszczała Amelia do konsumpcji w bufecie... a jej córka do kolportowania ulotek, a jakże ;-)
Było paradnie: bohaterowie ciągle biegali jak kot z pęcherzem ( z powielaczem), bawili się w chowanego pod łóżkiem i w szafie (kto kogo z kim znalazł -  typowe dla komedii) oraz w ciuciubabkę z przedstawicielami władz i służb podległych partii. Tajemnicza skrzynka co i rusz zmieniała właścicieli i .... zawartość. W kotłowni pędzono bimber (i za kołnierz nie wylewano) oraz hodowano świnię, towarzysz sekretarz z miejskiego komitetu(wykreowany na półgłówka) ingerował w pracę teatru i szykował godne przyjęcie radzieckich delegatów, ksiądz lobbował za wystawieniem "Pastorałki", opozycjoniści spotykali się cichaczem. Nie obyło się bez "zamachu" podczas wystawiania "Romea i Julii". Działo się sporo, istny cyrk,  a  tytułowa Mariola podawała szefowi krople na uspokojenie. Swoją drogą spodziewałam się, że odegra ona większą rolę.
Interpretacja "Ślubów panieńskich" w duchu ideologii socjalistycznej- świetne, podobnie jak kryteria wyboru sztuki odpowiedniej na spektakl dla "przyjaciół" zza wschodniej granicy. Smaczki są, ale całościowo jednak nie wypada to tak dobrze, jak się zapowiadało.

Zza perypetii pracowników "przybytku sztuki" wyziera rzeczywistość tamtych czasów: kolejki, brak produktów, żywność na kartki, talony, nielegalny handel, podsłuchy, hierarchia (liczy się kto należy do partii, a kto nie) itp. Akcja zdarzeń obejmuje niecały  miesiąc: od 17 listopada do 13 grudnia 1981 roku. Ogłoszenie stanu wojennego jak zimny prysznic kończy tę całą teatralną szopkę.
"I niewesoło pod czerwonym ci kapturkiem" - zakończę znów cytując Młynarskiego.






czwartek, 19 kwietnia 2012

Toksyczny thriller z kwiatami w tle- "Płatki na wietrze" V.C. Andrews

V. C Andrews Płatki na wietrze
tłum. E. Podolska

s. 446

Wydawnictwo Świat Książki
PREMIERA: 9. 05. 2012
Dobrych kilkanaście lat temu filmowa wersja "Kwiatów na poddaszu" była niekwestionowanym hitem popularnych wówczas wypożyczalni wideo. Niedawno ukazało się wznowienie tej powieści i zdobyło sporą popularność. Niektórzy sięgnęli po książkę dla przypomnienia, inni zetknęli się po raz pierwszy z prozą amerykańskiej pisarki Virginii C. Andrews. Czy druga część cyklu o rodzeństwie Dollangangerów również stanie się bestsellerem? 

Więzione na strychu przez matkę i babkę dzieci - obarczone bagażem traumatycznych przeżyć- uciekają. Los sprawia, że trafiają pod dach doktora Sheffielda, który też ma za sobą rodzinną tragedię. Lekarz otwiera przed nimi dom, portfel i serce, stwarza warunki do normalnego życia i szanse na spełnienie marzeń. Chris może studiować medycynę, Cathy- ćwiczyć balet, a Carrie - uczyć się w prywatnej szkole. Przede wszystkim zaś - mogą być prawdziwą rodziną. Rodzeństwo ma jednak skrzywioną psychikę, demony przeszłości nie dają im spokoju,  cierpienie trwa, krzywda i trauma, jakich doznali, wpływają znacząco na ich zachowania i życiowe wybory. Odrzuceni i prześladowani, napiętnowani mianem "diabelskiego nasienia", ze zmarnowanym, stłamszonym dzieciństwem- nie potrafią później odnaleźć się w życiu i budować relacji. Toksyczni, uczuciowi rozbitkowie napotykają  mielizny na falach życia, rzucani sztormem rozbijają się o rafy rzeczywistości, nurkując w głębiny przeszłości- osiadają na dnie. Próbują nabrać wiatru w żagle i wypłynąć na szerokie wody, ale czy na końcu ich rejsu czeka szczęśliwy port?

Kwiaty i motywy ogrodowe przewijają się  chyba przez wszystkie części cyklu, co wnioskować można już po tytułach. Dzieci wspominają, że ojciec nazywał je swoimi małymi żółtymi jaskrami, papierowe kwiaty umilały im życie na poddaszu, Paul miał piękny ogród, mała Carrie upodobała sobie wazonik sztucznych fiołków, a Cathy nieraz dostawała róże. Kwiaty są śliczne i zachwycające, ale bywają takie, które odurzają swą wonią i trujące. I  choć nie taka trucizna tu odegrała kluczową rolę, to metafora trującego kwiatu wydaje się pasować do bohaterów. Niektórzy ludzie-  niczym trujące rośliny - wabią swym pięknem i wiodą do zguby, unicestwiają - wystarczy psychicznie- tych, którzy im zaufali. Kwiaty są także delikatne, ich płatki fruną niesione wiatrem, łatwo je zniszczyć. Takie też były dzieci, którym przyszło mieszkać w Foxworth Hall.

Narratorką jest Catherine, poprzez jej opowieść śledzimy dzieje Dollangangerów w ciągu kilkunastu lat, towarzyszymy jej karierze baletowej i zawikłanym perypetiom miłosnym. Głównym motorem działań dziewczyny jest żądza zemsty  na matce, w której upatruje przyczynę wszelkich nieszczęść i tragedii, jakie spotkały rodzinę. Wina kobiety jest niewątpliwa, ale czy rzeczywiście wszystko można składać na karb jej poczynań? Każdą złą decyzję i jej konsekwencje usprawiedliwiać przeżyciami z przeszłości? Cathy dorastając rozkwita jak pączek, ale "robak się lęgnie i w bujnym kwiecie". Początkowo zagubiona i rozdarta uczuciowo, staje się wyrafinowanym graczem. Plan zemsty wchodzi w etap realizacji. Czy cel uświęca środki? Ile Catherine musi poświęcić, by doprowadzić do ukarania sprawców dramatu? Czy nie okaże się podobna do matki?

Aby się tego dowiedzieć i poznać zaskakujące rozwiązanie fabuły, będące zarazem uchyleniem drzwi do kolejnej historii, czytelnik musi zmierzyć się z opowieścią pełną emocji i toksycznych uczuć, przerażającą, poruszającą i trudną. Musi być przygotowany na mocne wrażenia i kto wie, może zacznie z niepokoju obgryzać paznokcie. Ciekawe, czego doświadczyła i czego się naczytała, skąd czerpała inspiracje Virginia Cleo Andrews, że w jej głowie wylęgły się takie makabryczne historie. Tu dramat za dramatem, a zło złem pogania, nie ma chyba jednej postaci wolnej od tragicznych zdarzeń czy toksycznych relacji.  Powieść epatuje krzywdą i cierpieniem. Można też powiedzieć, iż "trup się ściele gęsto", choć to nie kryminał. Dominują antywzory i antywartości. Portrety psychologiczne postaci mogłyby stanowić bogaty materiał dla psychoanalityków.

 Z jednej strony ciężko się czyta ten toksyczny thriller emocjonalny, przytłacza bowiem i przeraża, ale z drugiej - bardzo szybko pochłania się kolejne strony, by poznać, co się stanie dalej... Trzeba przyznać, że powieść jest nierówna. Porównałabym ją do rzeki pełnej mielizn i wirów, która wyłania się z mętnej strugi, by potem uderzyć siłą wodospadu.

"Płatki na wietrze", w moim przypadku, to nie jest "to, co tygrysy lubią najbardziej". Nie stronię od mocnych wrażeń w literaturze, ale taka kumulacja i emocjonalna szarpanina, jaką zafundowała autorka, to dla mnie zdecydowanie za dużo. Melisy by mi brakło, gdybym miała czytać kolejne części. Nie zafascynowała mnie ta historia, żaden z bohaterów nie wzbudził sympatii, a nawet trudno mówić o współczuciu. Dziwne to były postaci, nie przekonały mnie.Wiem jednak, że wielu czytelnikom proza V. C. Andrews przypadnie do gustu, bez żalu zarwą noc na lekturę i z niecierpliwością będą oczekiwać kolejnych tomów.


 Dziękuję za możliwość zmierzenia się z tą powieścią



Moja lista blogów